Najważniejsze rzeczy, których nauczyłem się w toku własnego rozwoju

Zajmuję się rozwojem i psychologią od kilkunastu lat. Dwudziestu, jeśli liczyć też czas studiów. Co z tego wyniosłem? Jak to zmieniło się moje podejście przez lata? W wyniku pracy własnej, terapii, relacji wokół mnie, a czasem po prostu wieku i doświadczenia?

Pomyślałem, że zbiorę kilka takich głównych kwestii, które zmieniłem. Zdaje sobie sprawę, że wiele z nich może brzmieć jak truizmy. Na pewnym poziomie takie są, ale nie zawsze wiedzieć znaczy rozumieć. Postaram się więc rozpisać o tym, jak sam je rozumiem, jak odniosłem do swojego życia. Zdaję sobie też sprawę, że wiele z nich niekoniecznie jest czymś, co da się uogólnić. Np. dla mnie doskonale działa poczucie, że nie jestem sam, że mam sieć wsparcia na której mogę się oprzeć. To jednak jest możliwe dlatego, że tą sieć mam. Jasne, włożyłem też wysiłek w jej zbudowanie i utrzymanie, ale miałem również okazję by to zrobić. Wiem, że nie każdy tak ma. Dlatego nie chcę się tym dzielić jako czymś uniwersalnym, a po prostu jako czymś, co potencjalnie może mieć dla kogoś wartość. Nie są też raczej rzeczy, które da się wdrożyć „ot tak”. Gdybym np. cofnął się w czasie i przekazał je jako lekcje sobie jako nastolatkowi, raczej nic by to nie zmieniło. To bardziej kierunki ku którym warto dążyć, może też jakaś forma prywatno-publicznego podsumowania.

 

 

1. Nie jesteś taki ważny!

Największą wartość rozwojową miało dla mnie uświadomienie sobie… że jestem bez znaczenia. Że nie jestem tak ważny jak mi się wydawało. Że niespecjalnie kogokolwiek obchodzę. Że to co robię nie ma jakiegoś szczególnego znaczenia.

 

To podstawa mojej osobistej filozofii pt. „dorzucanie kamyczków do góry”. Tak jak pisałem w „jak wygląda duchowość ateisty„, myślę o swoich działaniach jako o dorzucaniu kamyczków do góry, albo do kilku gór, takich jak równouprawnienie czy popularyzacja nauki. Każdy kamyczek ma znaczenie, bo nieco przyśpiesza powstanie góry, ale też żaden kamyczek sam w sobie nie jest aż tak ważny, bo góra powstanie i bez niego, bo do każdej z tych gór kamyczki dorzucają niezliczone inne osoby. Jeśli jutro bym umarł, góra i tak powstanie. Jeśli przeżyję kolejnych osiemdziesiąt lat i każdego dnia będę coś dorzucał, góra powstanie po prostu nieco szybciej. Ma to więc znaczenie, ale nie jest to czymś kluczowym czy krytycznym.

To coś, co daje OGROMNĄ ulgę i pozwala strasznie wyluzować. Daje poczucie, że praktycznie wszystko co robisz naprawdę nie ma aż takiego znaczenia. Że jak popełnisz błąd, to po prostu popełnisz błąd i tyle. Że jak źle wypadniesz, to po prostu źle wypadniesz. Wyluzowanie w ten sposób jest wręcz bezcenne.

To jedna z tych rzeczy, których uczyłem się „warstwowo”, odnosząc to stopniowo do kolejnych i kolejnych obszarów życia. Gdzie, dla jasności, to „stopniowo” mierzone jest w całych latach. Ja sprzed 10 lat miałbym już „wywalone” na wiele kwestii, ale w wielu innych wciąż jeszcze nie połączyłem kropek i nie byłem w stanie dostrzec, że to serio nie jest aż tak istotne.

To też jedna z tych rzeczy, z którymi chyba najczęściej pracuję z klientami. Zwłaszcza w kontekście pewności siebie czy nadmiernego stresu uświadomienie sobie, że nie jesteśmy tak ważni, że innych ludzi dużo bardziej obchodzą inne kwestie (najczęściej oni sami) może czynić prawdziwe cuda.

 

2. Możesz odpuścić

Inną formą wyluzowania jest uświadomienie sobie, że można zwolnić. Że można zrezygnować z jakichś zadań, zobowiązań, nie podejmować się dodatkowych zleceń, itp. Postąpić wbrew kultowi zajętości, w którym wszyscy pracujemy.

Coś nad czym pracuje do dziś. Nie jest to łatwe, bo pracoholizm jest jednym z możliwych mechanizmów kompensacyjnych w dorosłym ADHD. Bardzo łatwo rozwiązać problem z ogarnianiem zadań, terminów itp. w ten sposób, by narzucić sobie żelazne wymogi i oczekiwania. „Żyjesz czy umierasz czy już umarłeś i trzeba cię wskrzesić, wpis na blog musi być co 2 dni!” było jedną z reguł tego bloga przez ładnych kilka lat jego funkcjonowania. Podobnie jak wiele innych zasad odnośnie pracy, które – patrząc z perspektywy – był strasznymi nadużyciami siebie. Jasne, jestem chociaż w o tyle dobrej pozycji, że u mnie te nadużycia coś dały. Ale wciąż były one nadużyciami siebie. Przez lata moim głównym hasłem co do pracy było, wzięte z cyklu Koło Czasu „Śmierć jest lekka jak pióra, powinność ciężka jak góra.” Co było potwornie szkodliwe.

Wiem skąd wzięły się u mnie te wzorce. Wspomniane ADHD i kompensacja to jedno, wzorce rodzinne to drugie, nadmierne poczucie odpowiedzialności za otoczenie to trzecie. Przez lata spory ich kawałek przepracowałem. Na pewno pomaga tu świadomość badań i tego, że takie spalanie się daje wbrew pozorom gorsze, nie lepsze efekty. Faktycznie jestem w stanie teraz funkcjonować na poziomie w miarę bliskim średniej 80h/miesięcznie pracy. Wiem przy tym, że mam tu ogromny przywilej. Pracuję w specyficznej branży i o ile jasne, robię świetną robotę, to potrzebowałem też znaleźć odpowiednią firmę z którą mogę tą świetną robotę robić, by móc tak funkcjonować. A to już wymagało sporo szczęścia. Jednocześnie nawet w tym trybie miałem przecież możliwość przepalenia się. Musiałem sam nauczyć się sobie stawiać granice.

Dobrą rzeczą jest to, że ich przestrzegam. Złą, że jestem kreatywny w swojej głupocie, więc nawet jak przestrzegam określonych zasad, to często znajduje inne sposoby na nadmierne się pojechanie. Ale jest lepiej i to też doceniam. Nawet przy okazyjnym robieniu sobie krzywdy na kolejny głupi sposób, podejście oparte na samowybaczaniu, dawaniu sobie przestrzeni i wyrozumiałości jest czymś, co drastycznie poprawiło jakość mojego życia.

 

3. Przestań matkować i naucz się prosić

Mam tendencję do hiperodpowiedzialności. Do brania odpowiedzialności za innych niezależnie od tego, czy jest to uzasadnione czy nie. Do takiego stereotypowego „matkowania”. Pamiętam jak lata temu gościliśmy u siebie znajomego, który wspomniał, że niedosypia, a następnego dnia miał wcześnie do pracy, więc mimo, że wieczór był bardzo miły, w pewnym momencie zwróciłem uwagę na późną godzinę. Nie dlatego, że chciałem wyprosić (co też wskazałem na wszelki wypadek). Dlatego, że w swojej hiperodpowiedzialności zacząłem się zastanawiać, czy nie zaszkodzi sobie znów nie dosypiając przez spędzanie z nami czasu.

Zapewne też z tego względu mam w sobie „od zawsze” żyłkę działacza, stąd moja aktywność popularyzująca naukę, walcząca z uprzedzeniami, itp. Ten element brania odpowiedzialności za świat wokół. To poczucie, że jeśli wiesz coś więcej, to zaniechanie działania jest samo w sobie niemoralne.

Redukcja (bo jeszcze nie porzucenie!) tej tendencji to u mnie kawał własnej pracy terapeutycznej. Podobnie, jak nauczenie się prosić o wsparcie, bez prób nadmiernego pilnowania „czy przypadkiem nie nadużywa to zasobów drugiej osoby”. Z zaufaniem, że jak ktoś nie może czy nie chce, to po prostu powie. W tym ostatnim akurat pomogło parę ostrych kryzysów życiowych, które sprawiły, że dość mocno potrzebowałem takiego wsparcia. Tak czy tak jest to coś czego wciąż się uczę, ale sporo jeszcze przedemną.

 

To swoją drogą coś, co zawsze mnie bawi niektórych reakcjach na moje dyskusje merytoryczne. Wiele osób, chyba zwłaszcza neurotypów, ma tendencję do interpretowania ich statusowo, „mówisz to i to, żeby się pokazać”. Tymczasem dla mnie zawsze takie dyskusje są o fakty. Ja w nich nie występuje. I o ile o fakty jestem gotowy walczyć bardzo ostro – bo to są fakty, coś niezależnego odemnie – to w osobistych negocjacjach mam tendencje do brania odpowiedzialności też za dobrostan drugiej strony. Z jednej strony ma to zalety – bo pomaga w długoterminowym utrzymywaniu dobrych relacji. Z drugiej oznacza, że czasem do negocjacji wprost sięgam po wsparcie osób, które nie mają takich tendencji.

 

Tendencja do matkowania jest tu oczywiście moją tendencją, a nie czymś uniwersalnym. Kwestia historii życiowej, elementów parentyfikacyjnych i kilku innych rzeczy, które sprawiły, że jestem dziś taką, a nie inną osobą. Ale wychwycenie tej skłonności i jej ograniczenie zdecydowanie były (i pozostają) dla mnie jednymi z ważniejszych aspektów pracy nad sobą.

 

4. Nie jesteś sam

Czyli uświadomienie sobie, że mam solidną siatkę wsparcia społecznego, na której mogę się oprzeć w trudnych sytuacjach. Poczucie, że mam swoje „stado”. Świadomość, że to „stado” zostało przetestowane i to nie raz i zawsze w takich sytuacjach stawało na wysokości zadania. Zyskanie tej świadomości było dla mnie czymś szalenie ważnym.

Tak, zbudowanie takich relacji wymaga wysiłku, dużo pracy emocjonalnej z mojej strony (sam jestem często w roli tego wspierajacego), czasu i zaangażowania. Tak, jest w tym na pewno też sporo szczęścia. Trafienie na odpowiednie osoby i utrzymanie takich relacji nie jest łatwe. Tym bardziej doceniam to, co mam i co udało mi się zbudować. Tak jak fajnie mieć wsparcie w rodzinie i cieszę się, że takie mam, tak w codziennym funkcjonowaniu to wsparcie tej „drugiej”, wybranej „rodziny” jest dla mnie szczególnie cenne. Jest tu po prostu więcej wspólnych kodów kulturowych, ułatwiających wspólne zrozumienie. Fakt, że większość tych osób to mniej lub bardziej neuroatypowe zjeby na pewno też pomaga.

Oczywiście ten punkt wiąże się z powyższym. Trudno korzystać ze wsparcia grupy, jeśli nie potrafi się o nie prosić. Albo jeśli zakłada się w formacie hiperodpowiedzialnym „ej, ale mają teraz swoje obciążenia, nie będzie fair jeśli dorzucę im pracę emocjonalną związaną z moimi kwestiami”. Tak jak wspominałem, tu pomocne – na ile można te sytuacje tak nazwać – były konkretne kryzysy, w których ta potrzeba wsparcia była na tyle duża, że przebiła tendencję do hiperodpowiedzialności i umożliwiła poproszenie o pomoc. To dało podstawę do pracy nad tym, by móc o takie wsparcie prosić w lżejszych, ale wciąż ważnych sytuacjach.

 

5. Embrace your inner wierd, czyli nie hamuj swojego zjebania

Przez lata, także pod wpływem neurotypowego związku, starałem się raczej ograniczać moją bardziej nerdowską stronę. Dopiero po zakończeniu tamtej relacji stwierdziłem, że w sumie nerdem byłem, jestem i będę, więc może nie warto się tu hamować? Uświadomienie sobie neuroatypowości jeszcze wzmocniło tą tendencję. Tak, odbiję się pod tym względem od wielu osób. (Mam tu faktycznie poczucie, że moje neurotypowe relacje nieco na tym ucierpiały. Czuję, że często nie są dziś tak bliskie, jak były pięć-sześć lat temu.) Ale z drugiej strony tym pełniej zbuduję kontakt z tymi, do których w swoim zjebaniu mam bliżej.

I ten brak pohamowania swoich dziwactw jest czymś bardzo oswabadzającym. Podobnie jak zaakceptowanie swoich neuroatypowych tendencji. Tak, pewne rzeczy u mnie w określony sposób działają i w sumie to neurotypy są powalone, że tak nie mają. A przynajmniej przy tym się będę upierał.

Przyjęcie takiego podejścia daje dużo. Maskowanie zajmuje bowiem wiele czasu. Próby dopasowania się do większości populacji zabierają sporo codziennej przyjemności. Rezygnacja z tego maskowania i dopasowywania drastycznie podnosi poziom życia.

 

 

6. Dbaj o sen

Jeśli jest jedna mega praktyczna rzecz, która zmieniła się w moim życiu w ostatnich latach, to jest nią kwestia snu. Dane na jego temat trafiły do mnie bardzo mocno i wpłynęły na cały szereg zmian w moim funkcjonowaniu. Zacząłem dużo bardziej dbać o jego długość (co nie jest łatwe przy moim mocno sowim chronotypie i funkcjonowaniu w normalnym środowisku pracy). Wprowadziłem żelazną zasadę nie siadania za kółkiem, jeśli nie będę miał za sobą odpowiedniej ilości snu. Jeśli chcę coś lepiej zapamiętać czy utrwalić, wiem, że muszę dość spać.

To nie takie oczywiste. W ramach kwestii, z którymi walczyłem w punkcie 2, tendencja do niedosypiania była jednym z najprostszych i najczęstszych wzorców w moim życiu. Zwłaszcza, gdy zbliżały się terminy jakichś projektów, a wcześniej ADHDowa prokrastynacja dała o sobie mocno znać. Przesunięcie snu na bardzo wysoki – a w pewnych sytuacjach wręcz najwyższy – priorytet było tu bardzo cenne.

Podobnie jak – i tu trochę nam wraca punkt 5 – zaakceptowanie swoich sowich skłonności. Przez lata bowiem z jednej strony miałem świadomość „ej, jestem sową, taki mam chronotyp, tak naturalnie funkcjonuję”, ale w praktyce powodowało to we mnie konflikty z wyuczonymi normami. Np. długo czułem się głupio odbierając paczkę o 12 w piżamie, bo przecież mamy silny stereotyp tego, że jak ktoś śpi do południa, to leń. Fakt, że tego dnia położyłem się na przykład o szóstej rano i byłem dotychczas zaledwie po sześciu godzinach snu był mniej istotny, niż kulturowy stereotyp. (A nawet dwa, bo przecież krytyka lenistwa jest oddzielnym problemem, który też miałem do przepracowania.) Potrzebowałem realnego wysiłku by zauważyć tą skłonność, a jeszcze więcej by ją przepracować i potrafić sobie powiedzieć „Ej, jak potrzebuję snu, to potrzebuję snu i to ok. Jak jestem na tyle padnięty, że przespałbym cały dzień, bo np. narobiłem sobie długu snu, to jest absolutnie w porządku po prostu przespać cały dzień i nie robić wtedy nic „produktywnego”, tylko się regenerować. To zdrowe i potrzebne.”

 

7. Pozwól sobie śpiewać

Jeśli traficie na mnie kiedyś na spacerze i (ryzykując życiem i zdrowiem, zwłaszcza psychicznym) podejdziecie wystarczająco blisko, zapewne usłyszycie śpiew. Lub przynajmniej coś w miarę śpiew przypominający. O ile bowiem czasem zdarza mi się słuchać jakichś vlogów itp. o tyle zwykle spacerując śpiewam. Zazwyczaj do muzyki na słuchawkach, ale daję radę i bez tego.

Śpiewam podle. I tak jest DUŻO lepiej niż kiedyś. (Odkąd trafiłem na appki, które wizualnie pokazywały mi wysokość dźwięku, wcześniej nie miałem bowiem jasnego punktu odniesienia co konkretnie wychodzi z moich ust, słyszałem różnice, ale nie byłem w stanie jej odnieść do obiektywnych miar.) Ale „dużo lepsze podle” to wciąż „podle” i raczej zbyt to się nie zmieni. Tym niemniej śpiewać lubię i spacerując regularnie to robię – dbając tylko by nie było to na tyle głośne by przeszkadzać innym mijanym osobom. A nawet jak  nie śpiewam, to idąc i słuchając muzyki często zdarza mi się wybijać rytm czy lekko tańczyć do tego co słyszę.

Długo się z tym hamowałem, ograniczając się w tym zakresie np. tylko do późnowieczornych spacerów. W końcu to zachowanie dość nietypowe. Ludzie nie śpiewają na ulicach. Praktycznie nigdy nie widziałem, by ktoś idąc ze słuchawkami ruszał się do słuchanej muzyki. A co dopiero śpiewał?

Tyle, że w sumie… Czemu? Zwłaszcza gdy dbamy o poziom głośności, który nie przeszkadza innym?

 

Że nie jestem w tym dobry? No nie jestem. Na pewno nie będę ani trochę lepszy nie robiąc tego. A nawet jeśli nigdy nie będę w tym dobry, jakie to ma znaczenie, jeśli robienie tego po prostu sprawia mi przyjemność?

Mamy niestety pewne kulturowe uwarunkowania, które sugerują, by pewnych rzeczy nie robić publicznie, jeśli nie jesteśmy w nich wystarczająco dobrzy. (Gdzie „wystarczająco” typowo jest definiowane jak „moglibyśmy na tym zarabiać”.) Przekroczenie go i przejście do „ej, nikomu to nie przeszkadza, a mi sprawia przyjemność, nawet jeśli jest nietypowe” było ważnym krokiem w kierunku pełniejszego cieszenia się życiem.

 

8. Zapytaj zamiast doradzać

Lekcja, której poświęciłem niedawno oddzielny wpis, ale którą warto podkreślić. Świadomość tego, że jeśli chcę komuś pomóc, to zwykle mogę nie wiedzieć czego ta osoba potrzebuje tak dobrze jak ona. Zamiast więc radzić i sugerować, lepiej jest po prostu zapytać. Czego taka osoba faktycznie potrzebuje? Jeśli porady, to pewnie też nam powie. Ale zapewne nie porad potrzebuje, a czegoś innego. Czasem konkretnej formy pomocy. Czasem wysłuchania i uwagi. Czasem dania jej spokoju i zapewnienia przestrzeni. Jasne, nie zawsze jesteśmy w stanie zapewnić to, czego potrzebuje. Wtedy też możemy o tym jasno powiedzieć. I wtedy lepiej jest nie pomagać wcale, niż pomagać w sposób, którego druga osoba nie potrzebuje i/lub nie chce.

To ważne, bo często nasza chęć pomocy może być tak naprawdę chęcią poradzenia sobie z dyskomfortem, jaki wywołuje cierpienie czy trudna sytuacja drugiej osoby. Może to nas pchać w kierunku jak najszybszego domknięcia danego tematu. W praktyce często będzie wywierać zbędną presję i poczucie winy u drugiej osoby. Więc zatrzymaj się i zapytaj, zamiast doradzać.

 

9. Nie przymusisz się do pewnych rzeczy, więc rób wokół nich

Znam wiele narzędzi rozwojowych i psychologicznych. Ale nie bez powodu nie lubię pracować nad tematem rzucania palenia. Po prostu, wiem, że 9 na 10 przychodzących do mnie palaczy nie chce rzucić palenia, tylko chce, żebym ja ich przekonał do rzucenia palenia. A to jest droga przez mękę. (Ta dziesiąta osoba, która faktycznie chce rzucić, ale szuka narzędzi to oczywiście bardzo fajna i komfortowa praca.)

Tyle, że to samo dotyczy wielu obszarów w codziennym funkcjonowaniu. Dla przykładu, o ile wiem, że powinienem się ruszać dla zdrowia, to jednocześnie nauczyłem się przez lata, że bardzo mało prawdopodobne jest, że będę np. chodził na spacery czy na rower wystarczająco często. Po prostu inne rzeczy zwykle stają na drodze, zyskują większy priorytet i tak jakoś dzień kończy się bez zadbania o odpowiednią ilość ruchu.

Ale wiem też, że spędzam dość dużo czasu przy komputerze. Więc przy okazji przenosin do nowego mieszkania sprawiłem sobie podnoszone biurko i rozkładaną bieżnię, którą mogę pod nim trzymać. I nagle w tym formacie codzienne zrobienie dodatkowych 6-8 kilometrów w tempie 3-3.5km/h  okazuje się nie tylko proste, ale wręcz automatyczne. (Część tego wpisu powstała podczas takiego spaceru właśnie.) Wiedziałem, że bezpośrednie próby redukcji czasu przed komputerem raczej nie zaskoczą, ale połączenie tego czasu z ruchem już wchodziło w grę.

Podobnie w wypadku wielu innych kwestii w codziennym funkcjonowaniu. Czasem warto wprost je przepracować. Czasem zaadaptować je i zrobić coś wokół nich. A czasem zaakceptować i nie próbować zmieniać czegoś, czego w sumie nawet zmieniać nie chcemy. Poruszałem częściowo ten temat w artykule o 3.5 fazach rozwoju osobistego, tu jest pewien epilog do niego, świadomość, że obok akceptacji można budować wokół.

 

Na koniec – czas na przerwę

Skoro mówimy o tych regułach, cóż, reguła 2 mówi „możesz odpuścić” i tego chyba potrzebuje w kontekście bloga. Choć w tym roku ułożyłem sobie pracę tak, by mieć więcej przestrzeni na regenerację, tak łapię się na tym, że wiszące z tyłu głowy wewnętrzne zobowiązanie pt. „napisz bloga” przeszkadza mi w pełnej odbudowie. Więc przez jakiś czas chcę z tego zrezygnować. Czas na oficjalną przerwę. Self Overflow będzie kontynuowany – tu treści jednak szybciej mi się generuje – natomiast blog zaliczy kilka-naście tygodni zawieszenia.

To w żadnym razie koniec bloga. Mam sporo tematów, które chcę jeszcze omówić. Liczne napoczęte artykuły i pomysły na kolejne. Będę chciał też całość nieco zreorganizować, przejrzeć archiwalne wpisy, wyrzucić część szrotu, najważniejsze pozbierać w pakiety tematyczne, puścić też listę mailingową przypominającą najlepsze materiały zebrane w cykle. Ale do tego potrzebuje czystej głowy i porządnej regeneracji. W najbliższych tygodniach, być może miesiącach wpisy na blogu będą więc bardzo nieregularne, jeśli w ogóle. Będę celował w aktywniejszy powrót koło września. W końcu reguły są bez sensu, jeśli nie stosujemy ich też do siebie.

Dzięki i do przeczytania :)

 


Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!

Przykładowe pytania:

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi:
Następny wpis
Poprzedni wpis