Kiedy rozwój staje się wymówką, kiedy terapia usprawiedliwia cierpienie?

Praca nad sobą jest czymś bardzo cennym. Terapia, rozwój osobisty, psychoedukacja i podobne narzędzia mogą pomóc niesamowicie usprawnić nasze życie.

Jednocześnie jednak w korzystaniu z nich istnieje kilka zagrożeń. Rozwój może stać się wymówką dla stania w miejscu. „Jeszcze sobie nie poradzę, muszę jeszcze przepracować tamte rzeczy.” Terapia może być używana jako usprawiedliwienie dla niesprawiedliwego świata i sposób na odrzucenie systemowych zmian. „To ty masz problem z kontrolą złości, który musisz przepracować, zamiast mówić o tym, jaki świat jest niesprawiedliwy i w jak nieuczciwej sytuacji się znalazłeś!”

To kwestie o których rzadko się mówi w kontekście terapii, a jeśli już, to często tłumaczone są jako formy oporu. Warto więc je tu poeksplorować.

Większość współczesnych terapii skupia się na naszej reakcji na świat. Wychodzi z założenia, że na terapii nie możemy pracować z osobami, których na niej nie ma (naszymi przełożonymi, członkami rodziny, itp.), a jedynie z osobą obecną w gabinecie. To prawda, ale jednocześnie to tylko element prawdy. Reakcja na świat może mieć bowiem bardzo różną postać. Jeśli na przykład masz problem z tym, jak inna osoba w Twojej pracy jest niesprawiedliwie traktowana, można podjąć się pracy zarówno nad tym, by odważniej wystąpić w obronie tej osoby… jak i by przestać się tym tak przejmować. W końcu to nie jest Twój problem!

W niektórych przypadkach osoba szukająca pomocy i rozwoju doskonale wie czego chce w tym zakresie i szuka tylko wsparcia w odpowiedniej zmianie. Będzie też bardzo aktywnie opierać się jakimkolwiek próbom zwrócenia jej z tej drogi. Jednak większość ludzi nie jest aż tak zdecydowana. Chcą coś zmienić z sytuacją, przeszkadza im, ale nie mają jasnego kierunku jej zmiany. Albo nawet mają jakiś preferowany kierunek, ale nie jest to ekstremalnie silna preferencja.

W tej sytuacji to w dużej mierze od postawy terapeuty zależy, jak dana praca się potoczy. (Być może dlatego mamy dane wskazujące, że postawy pacjentów mają tendencję do zmiany na bardziej spójne z postawami terapeutów w ramach zjawiska tzw. values conversion.) Może on bowiem mniej lub bardziej subtelnie kierować wspieraną osobę w stronę bliższą sobie. Ktoś o sztywniejszych, bardziej hierarchicznych poglądach może zachęcać do przepracowania tych emocji wewnątrz. Ktoś bardziej buntowniczy czy przejmujący się niesprawiedliwością może zachęcać do wystąpienia w obronie.

 

W tym miejscu już słyszę protesty niektórych czytelników. Przecież terapeuta ma być kryształowo przejrzysty, nie przenosić swoich skłonności na pacjenta, nie podpowiadać, tylko podążać za pacjentem, itp. I jasne, to jest piękny kierunek, do którego warto zmierzać. Jeśli jednak uważasz, że już tam dotarłeś/aś, to muszę rozczarować. Oszukujesz się. Ze względu na to jak działa nasz mózg po prostu nie możemy tak funkcjonować. Możemy co najwyżej być samoświadomi swoich tendencji i starać się je ograniczać. Ich wpływ zawsze będzie jednak istotny.

Sposoby na jakie terapeuci, coachowie, itp. mogą wpływać na swoich klientów są bardzo zróżnicowane. Najdelikatniejszą formą mogą być tu subtelne wzmocnienia i kary względem postaw pacjenta. Odrobinę dłuższy uśmiech, odrobine szybsze przerwanie wypowiedzi. Coś, czego w zasadzie nie sposób u siebie wyłapać, a co już może wpływać na proces.

Bardziej bezpośrednią formą wpływu może być np. ilość i rodzaj pytań odnośnie określonych opcji. Np. w jednym przypadku pytamy bardziej o korzyści, w drugiej o konsekwencje czy wręcz zagrożenia. Jednej opcji możemy też po prostu poświęcać dużo więcej czasu, pytając o nią przez 90% sesji, a o alternatywy przez 10%. Samo to, czy zapytamy o alternatywy już może mieć znaczenie. Może nam nie przyjść do głowy jako opcja, jeśli klient mówi o czymś, co pasuje do naszej wizji świata. W tej sytuacji nawet nie spróbujemy spytać. Jeśli zaś poruszy kwestie, z którymi się nie zgadzamy, przynajmniej weźmiemy pod uwagę zapytanie o alternatywy.

W końcu najbardziej bezpośrednią formą może być wprost stosowany gaslighting, ostre negowanie świata i doświadczeń pacjenta. Może ono funkcjonować w formie otwartej oceny („No zafiksował się pan na tej opcji, a przecież ona nie zadziała!”). Szczególnie niebezpieczne bywa jednak zamknięte w ramach terminologii terapeutycznej. Nazwanie danego zachowania czy dążenia „oporem”, „uruchomionym cieniem”, czy innym meta-terminem. Nawet jeśli pacjent chciałby z tym dyskutować, będzie to typowo brane jako dodatkowy dowód oporu, tym samym uniemożliwiając realną wymianę w tym zakresie.

(Dla jasności, nie znaczy to, że w toku terapii nie zdarza się opór. Jak najbardziej może się zdarzyć. Jednocześnie bardzo łatwo terapeucie zakwalifikować jako opór cały szereg zjawisk i zachowań, które z oporem nie mają nic wspólnego. Co innego z „cieniem”, ta jungowska koncepcja, jak cała reszta Junga, jest po prostu ściemą.)

 

Te wszystkie zachowania są tym bardziej problematyczne, że cały nurt rozwojowy jest mocno przesycony pewnymi postawami ideologicznymi. Po części wywodzi się to z kulturowych uwarunkowań rozwoju osobistego i terapii, o których swego czasu wiele pisałem. Po części z konkretnych presji systemów, które w innym razie byłyby zagrożone, więc aktywnie kanalizują opór i frustracje ludzi. Dla przykładu, psycholożka Amy Cuddy była w zasadzie nieznana światu, gdy zajmowała się tematyką dyskryminacji kobiet, ale bardzo szybko została wypromowana jako gwiazda tzw. seminar circuit, konferencji takich jak TED, w związku z jej badaniami o tzw. power poses, zmianą postawy, która pozwala czuć się pewniej. Dlaczego? Bo TED i jego sponsorzy radośnie łykają wszystko, co przerzuca odpowiedzialność na jednostkę („zmień swoją postawę”), ale niespecjalnie cenią cokolwiek, co wskazuje na systemowe źródła problemów. Podobnie choćby z popularnością stoicyzmu jako nurtu, który w swej esencji sprzyja raczej konformizmowi, niż aktywnemu dążeniu do zmiany świata.

Psychoterapeuci, coachowie czy trenerzy rozwoju osobistego często czytają czy oglądają takie właśnie źródła. One warunkują ich własne postawy, a w efekcie sami mają tendencję do popychania swoich klientów w kierunkach z tymi postawami zgodnych. Indywidualnej odpowiedzialności, a nie systemowej. Zmiany swoich reakcji na problem, zamiast prób zmiany systemowego problemu.

 

Nie jest to nic nowego. Przecież XIX-wieczni lekarze diagnozowali u niewolników „zaburzenie” polegające na skłonności do uciekania. Problem był w głowie niewolników, nie w fakcie, że byli w niewoli. Ma sens, prawda? Dla dużej części ówczesnych ludzi miało to sens, bo pozwalało podtrzymać ich obraz świata. Współczesna terapia i rozwój osobisty często służą podobnym celom. Nie udało Ci się osiągnąć sukcesu? To dlatego, że za mało chciałeś, wykazałeś za małą dyscyplinę, itp. Jesteś zestresowana ze względu na dyskryminację, jakiej doświadczasz? Musisz nauczyć się bardziej walczyć o swoje oraz lepiej panować nad emocjami! Cierpisz w wyniku przewlekłej choroby i niewydolności niedofinansowanego systemu opieki zdrowotnej? Czas na praktykę uważności i/lub stoicyzmu, by zaakceptować te trudne doświadczenia!

 

Problem robi się intensywniejszy ze względu na intersekcjonalność. Psychoterapeutami zostają typowo osoby mające sporą podstawę przywileju. Nawet jeśli nie są specjalnie majętne (a często są), to wychowywały się raczej w rodzinach ze sporym kapitałem kulturowym (np. dużo książek w domu), itp. Sama szkoła terapii to cztery lata i kilkadziesiąt tysięcy złotych – ogromny wydatek dla całej rzeszy ludzi. Tym samym automatycznie prowadzi to do autoselekcji terapeutów raczej z grup uprzywilejowanych, osób których na coś takiego stać czy to bezpośrednio, czy pośrednio (np. taki kurs mogą im zasponsorować rodzice czy partner/ka). W efekcie duża część psychoterapeutów czy coachów nigdy nie miała doświadczenia z całym przekrojem problemów, które są codziennością ich pacjentów. Dużo łatwiej przekonywać, że wszystko zależy od Ciebie gdy masz solidną poduszkę finansową i rozległą sieć wsparcia społecznego. Nie mówiąc już choćby o kwestii neuroatypowości i specyficznych potrzeb osób neuroatypowych.

 

Teraz powiedzmy sobie coś jasno: to nie znaczy, że terapia czy rozwój osobisty nie mają wartości! Jest mnóstwo sytuacji w których poważnie i realnie wzbogacają i ulepszają życie. To bezcenne zasoby, mogące dosłownie ratować życie. Tym bardziej warto dbać o ich jakość. Omawiać te obszary, gdzie mogą obecnie szwankować. Tym bardziej, że sami praktycy tych dziedzin mogą być tych kwestii nie świadomi. W końcu nawet jeśli biorą udział w superwizji, to jest ona zwykle prowadzona przez osoby podobne do nich samych, więc szansa na wyjście takich kwestii w trakcie własnej pracy terapeuty jest ograniczona.

Tym bardziej potrzebujemy więc tutaj samoświadomości. Tak jako fachowcy, jak i jako pacjenci.

 

No dobra, ale co możemy w tej sytuacji zrobić? Jako terapeuta czy coach pracować nad sobą w tych obszarach, jasne. A jako pacjenci? Jeśli dochodzimy do takiej sytuacji, jeśli mamy poczucie, że terapia wpycha nas w jakimś kierunku, co możemy zrobić? Jak sobie z tym poradzić?

  • Przy każdym problemie warto przyjrzeć się wieloaspektowo temu, jak do niego podchodzimy. Czy chcemy rozwiązania indywidualnego, czy systemowego? Czy to my mamy się zmienić, czy raczej chcemy coś zmienić w naszym otoczeniu? Czy chcemy rozwiązania indywidualnego, czy angażującego inne osoby? Czy to my mamy być kołem napędowym zmian, czy też chcemy raczej dołączyć do grupy innych zaangażowanych, lub wprost ich wciągnąć w dane działanie? Nasza kultura mocno stawia na indywidualne działanie, ale często duże lepsze efekty uzyskamy angażując innych, albo wręcz samemu dołączając do osób, które już coś w danym zakresie robią.
  • Jeśli wybraliśmy jakieś rozwiązanie, a mamy poczucie, że terapeuta czy coach popycha nas w innym kierunku, nazwijmy to i porozmawiajmy o tym wprost. Czasem sami mogą nie być tego świadomi. Czasem sam akt nazwania tego i omówienia może mieć dla nas wartość terapeutyczną i rozwojową. Tak czy tak, warto na to zwrócić uwagę.
  • Bardzo wiele technik terapeutycznych stosuje podziały typu „rzeczy które zależą odemnie” i „rzeczy które odemnie nie zależą”. Jeśli trafisz na taki podział, zatrzymaj się i zażądaj jego rozbudowania, np. z binarnego wyboru na skalę, od rzeczy na które masz absolutny wpływ, do rzeczy na które zupełnie nie masz wpływu. Taki podział jest dużo zdrowszy i bardziej rzeczywisty, umożliwia też sensowniejszą dyskusję typu „A więc to oceniasz jako 20% Twojego wpływu, 80% niezależne, czy uważasz za wartościowe próbować to zmienić mimo wszystko, z takim zakresem jaki masz?”
  • Przydaje nam się tu podejście oparte na samowybaczaniu. Bierze ono pod uwagę tak czynniki wewnętrzne, jak i nasze własne działanie, nie narzucając decydującej roli któremuś z nich. Daje to dużo lepszą podstawę do tego, by wybrać czy zmieniamy coś w sobie, w świecie, tu i tu, a może nigdzie?
  • Uważaj na tendencję do absolutyzmu. Założenie, że trzeba zmienić absolutnie wszystko, albo nic. Jasne, żadne z nas nie zmieni samemu np. kwestii dyskryminacji płciowej, etnicznej czy seksualnej. Ale możemy dorzucić własne cegiełki. Nie rozwiążemy całego problemu, ale może ulżymy trochę komuś. To też wartościowy cel i nie ma co z niego rezygnować.

 


Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!

Przykładowe pytania:

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi:
Następny wpis
Poprzedni wpis