Poczucie uprawnienia (entitlement) i problemy, jakie ze sobą niesie
Entitlement, czyli poczucie uprawnienia, to poczucie, że mamy prawo do pewnych zachowań, rzeczy, rezultatów. Że są one czymś, co nam się po prostu należy. Że to, że się należą jest czymś oczywistym, absolutnym i niepodważalnym. Że jeśli ktoś próbuje to podważać, to z tą osobą jest tu coś nie tak.
Termin ten jest blisko związany z całą tematyką uprzywilejowania, poczucie uprawnienia jest bowiem bezpośrednią konsekwencją przywileju. W polskiej kulturze poczucie uprawnienia najlepiej rozpoznawalne jest z hasła TKM, czyli poczucia wielu polityków, że jak teraz oni są u władzy, to jest to moment na podział lukratywnych stanowisk i zleceń dla krewnych i znajomych królika. W rzeczywistości dotyczy jednak każdej formy przywileju, w tym klasowego, płciowego czy seksualnego. Dobrymi przykładem jest tu świeżutkie (w momencie pisania tego tekstu) oburzenie prawicy na ujawnienie Velmy z kreskówki Scooby Doo jako osoby homoseksualnej czy Arielki w nowym remake’u Małej Syrenki jako osoby czarnoskórej. Bo jako osobom heteroseksualnym czy uprzywilejowanej w dużej części świata białej etniczności „należy się” im by widzieć na ekranie tylko osoby podobne do siebie, bez żadnych wyjątków.
Pod spodem poczucie uprawnienia ma silny aspekt statusowy. Wiemy, że wysoki status wiąże się z wyższym poczuciem uprawnienia i traktowaniem wielu rzeczy jako coś, co nam się po prostu należy. Wiemy, że wysoki status ogranicza też mocno empatię, nie musimy się wręcz przejmować tym, jak inne osoby doświadczają danej sytuacji czy jak ją odbierają. To ich problem, nie nasz. (Natomiast nasze doświadczenie i odbiór sytuacji? Cóż, to również problem i odpowiedzialność innych osób.) Stąd też zareagowanie na czyjeś uprzywilejowanie często wiąże się z reakcją oburzenia u osoby uprzywilejowanej. Jak to, ktoś w ogóle śmie się tego czepiać? Przecież to tak oczywiste!
Ostatnio na Facebooku miałem okazję brać udział w bardzo ciekawych dyskusjach ładnie ilustrujących takie poczucie uprawnienia, wraz ze wszystkimi jego konsekwencjami. Zaczęło się od dyskusji pod wpisem Mistycyzmu Popkulturowego, jednego z blogerów, których śledzę. Zainspirowała mnie ona z kolei do mojego wpisu (przytaczam w całości poniżej), który, cóż, wybuchł w sposób jakiego już dość dawno na moim wallu nie widziałem. Wybuchł zaś właśnie reakcją oburzenia związaną z poczuciem uprawnienia.
Mój wpis brzmiał następująco:
„U Mistypop’a była ciekawa dyskusja o zaczepianiu nieznajomych osób na ulicy, a przypadkowy spam telefoniczny pozwolił mi w końcu na ogarnięcie dobrej analogii do tego, czemu takie zaczepianie bez wyraźnego zaproszenia lub przestrzeni w której domyślnie jest dopuszczalne jest problematyczne.
Prowadząc firmę dostaje bowiem co jakiś czas maile z propozycją np. pozycjonowania mojego sklepu online. Kasuje je, ale i tak po tygodniu-dwóch dostaje zwykle pytanie czemu nie odpowiedziałem na oryginalny mail (z lekkim społecznym wyrzutem), a czasem nawet, jak dzisiaj, telefon w tym zakresie. Nie prosiłem o ten kontakt. Jasne, ktoś mógłby argumentować, że może mi się oferta spodobać, ale na cthulhu, jak będę chciał, to sam poszukam! Tymczasem ktoś czuje się na tyle roszczeniowy, by wykorzystywać normy społeczne do zganienia mojego braku reakcji na nieproszoną wymianę, albo wręcz wdzierać się dalej z butami w moje prywatne życie.
Co innego, gdybym był np. na targach branżowych, wtedy jasne jest, że sprzedawcy mogą do mnie podbijać, bo jestem w miejscu, które uprawnia do takiego kontaktu. Wciąż nie mogą oczekiwać, że po chwili im nie podziękuję, ale kontekst sytuacyjny uprawnia inicjowanie takich interakcji z ich strony.
To tak, jak ja miałbym „spojrzeć z perspektywy sprzedawcy” jak rozumiem. W końcu wykonuje swoją pracę, może być sfrustrowany jak klient nie reaguje, może się z tym źle czuć, no czemu mu nie pomóc?
A, no oczywiście z tą różnicą, że ja nie ryzykuje (a przynajmniej nie mam poczucia takiego ryzyka), że sprzedawca może mi np. przyjebać, próbować molestować, śledzić do domu, czy w inny sposób naruszać podstawy mojego bezpieczeństwa. No i jeszcze z tą, że społecznie nie mamy normy tolerowania namolnych sprzedawców, ale kobiety mają wyuczoną normę bycia miłymi i nie ranienia niczyich uczuć.
Tyle, mam nadzieję, że analogia się komuś przyda „
W odpowiedziach na wpis dało się wyłapać wyraźne wzorce płciowe. O ile kobiety typowo się zgadzały, często podając przykłady ze swojego doświadczenia, o tyle mężczyźni… Cóż, nagle miałem na facebooku istny zlot ludzi, których nie znałem, nie kojarzyłem, ale którzy i tak bardzo chcieli zabrać głos w dyskusji.
- Część twierdziła, że kobiety wręcz marzą o takim zagadaniu. (Nie będąc w stanie podać źródeł na tezę, oraz całkowicie ignorując liczne głosy kobiet piszących, że no niespecjalnie właśnie.) Niektórzy brnęli wręcz w „jeśli nie zagadujemy, to przecież naruszamy prawa tych osób, które chciałyby zostać zagadane”.
- Część twierdziła, że to naturalne, a jak ludzie nie chcą takiej komunikacji, to jest z nimi coś nie tak. To takie osoby powinny się leczyć, a oni nie mają zamiaru zmieniać swojego zachowania ze względu na to, jak może wpływać na innych.
- Część twierdziła, że to wina osób źle zagadujących i (wbrew prostym kontrprzykładom), że nie da się ocenić chęci danej osoby do rozmowy przed rozmową.
- U mnie akurat nie pojawiał się ten typ, może dlatego, że bezpośrednio odniosłem się do niego w tekście wprowadzającym, ale na fanpage Mistycyzmu był też typ „no ale gdzieś te osoby muszą się przecież nauczyć zagadywać, czemu nie możecie przyjąć ich perspektywy”?
W żadnym z tych przypadków nie było próby przyjęcia perspektywy drugiej strony. Były próby jej narzucenia, były próby etykietkowania zachowania nie odpowiadajacego oczekiwaniom, przerzucenia na drugą osobę odpowiedzialności. Na pewno fantazjuje o byciu zagadaną, a jeśli nie to jest z nią coś nie tak, a do tego nie dba o biednych facetów, którzy nie mają jak nauczyć się prawidłowo zagadywać. No bo to nie jest żywa, świadoma osoba, która po prostu może nie mieć ochoty z kimś gadać (ale też np. bać się taką osobę wprost spławić). To nie interakcja z drugim człowiekiem. To gra, zagadka do rozwiązania. Trzeba tylko znaleźć specjalny przepis, specjalną procedurę zagadania i odbiorczyni na pewno to doceni!
W tej mentalności jest zawarta cała masa uprzywilejowanych założeń:
a) rozmowa z drugą osobą jest czymś, czego każdy powinien chcieć w każdej sytuacji życiowej, a jeśli nie chce to z tą osobą jest coś nie tak;
b) zwłaszcza z taką osobą, jak my, no w końcu my jesteśmy wspaniali i rozmowa z nami to czysta rozkosz i nagroda!
c) koszt czasu, uwagi, itp. osoby zagadywanej nie istnieje lub przynajmniej może być traktowany jako nieistniejący;
d) za to koszt niezaspokojonej chęci zagadania ze strony osoby zagadującej jest znaczący i istotny;
e) osoba zagadywana powinna stawiać dobro osoby zagadującej na pierwszym miejscu, jej własne granice nie mają znaczenia;
f) preferencje i potrzeby osoby zagadywanej (np. by ją zostawić w spokoju) nie mają znaczenia.
Jest tu też wpisany szereg podwójnych wiązań – zachowań typu „orzeł znaczy, że ja wygrywam, reszka że ty przegrywasz”. Kobieta ma albo poświęcić uwagę losowemu typowi na ulicy, albo jest z nią coś nie tak. (Co z kolei może być i często jest pretekstem do agresji werbalnej lub nawet fizycznej.) Kojarzy mi się to (oczywiście z zachowaniem skali) z jednym z reportaży jakie czytałem o rosyjskiej prowincji z początków XXI wieku. W jednym z miasteczek gangsterzy przejęli de facto władzę absolutną, a ich żołnierze upodobali sobie na ofiary gwałtów uczennice lokalnej szkoły żeńskiej. Mieli prosty sposób – podjeżdżali do idącej dziewczyny i pytali ją o imię. Odpowiedziała cokolwiek? No trzeba było nie rozmawiać z obcymi, „sama jest sobie winna”. Nie odpowiedziała nic? No co za brak wychowania, trzeba ją nauczyć manier, więc „sama jest sobie winna”.
Jasne, jest różnica między gwałtem, a „tylko” wyrwaniem z normalnego funkcjonowania, zajęciem czasu i uwagi, być może naruszeniem poczucia bezpieczeństwa czy przywołaniem traumatycznych doświadczeń, które taka osoba może mieć. Tylko z drugiej strony, piramida kultury gwałtu polega właśnie na tym, że drobniejsze zachowania normalizują te poważniejsze. Dzisiejsze „mam prawo zagadać i nie obchodzi mnie, że masz z tym problem” zmienia się w „mam prawo cię obmacać i nie obchodzi mnie, że masz z tym problem”, zmienia się w „mam prawo by zrobić z Tobą co chcę i nie obchodzi mnie, że masz z tym problem”.
Jeśli poczucie uprawnienia nie napotyka na żaden opór, to będzie naturalnie rosło. No bo co miałoby je zatrzymać? Empatia? Już mówiliśmy, że wysoki status skutecznie ją zwykle hamuje. Zasady społeczne? Wysoki status sprawia, że czujemy się uprawnieni do łamania zasad. Z drugiej strony, opór wobec poczucia uprawnienia rodzi reakcje wręcz wybuchowe. To reakcja rozpieszczonego dziecka, któremu ktoś po raz pierwszy postawił granice. Przemieszanie szoku, niedowierzania, niezrozumienia i absolutnej, nieograniczonej furii.
„Jak to, 'nie mogę tego zrobić’? Powaliło Cię? Nie wiesz kim jestem? Dlaczego ja miałbym się dostosowywać do innych? Dlaczego miałbym brać pod uwagę jak inni się czują czy mogą reagować? Przecież nigdy dotychczas tego nie robiłem, wszyscy dbali o moje samopoczucie, a nie ja o ich. Tak wygląda świat. Czemu chcecie go zmienić? Czemu chcecie mi zabrać to, do czego mam niezbywalne prawo? Może nigdzie to prawo nie jest zapisane, ale no zawsze tak mogłem, więc mamy prawo zwyczajowe, prawda? To przecież agresja wobec mnie!” Oczywiście rzadko kiedy ludzie powiedzą to wszystko wprost. Nawet sami zdają sobie sprawę z tego, jak to brzmi. Będą więc próby ironii, sarkazmu, odwracania kota ogonem, wszystko byle tylko nie skonfrontować się z podstawową kwestią: Ej, naruszałem dotąd granice innych nawet o tym nie myśląc. Może czas o tym pomyśleć.
Dlaczego potrzebujemy się z tym skonfrontować?
- Poczucie uprawnienia jest tak dużym problemem, ponieważ skłania osoby uprzywilejowane do stawiania siebie w roli ofiar, z jednoczesnym całkowitym lub niemal całkowitym ignorowania doświadczeń faktycznych ofiar. Często zawiera w sobie element tzw. gaslightingu, negowania czyichś doświadczeń w myśl idei „Ty nie możesz być tutaj ofiarą, bo ja już się czuję ofiarą, więc miejsce ofiary jest zajęte!”
- Poczucie uprawnienia jest tak dużym problemem, ponieważ blokuje jakąkolwiek autorefleksję. Po prostu należy mi się i już.
- Poczucie uprawnienia jest tak dużym problemem, ponieważ napędza większość ruchów kontrreakcyjnych. Nie chodzi w nich tak naprawdę o nic innego, jak o poczucie urażonego przywileju i próby odzyskania tego, co uznaje się za „należne”.
- Poczucie uprawnienia jest tak dużym problemem, ponieważ bezpośrednio przekłada się czy to na piramidę gwałtu, czy na inne podobne piramidy, np. rasizmu. „Mam prawo robić X bez refleksji nad granicami innych, ze stopniową inflacją tego co znaczy X” jest esencją każdego z tych modeli.
Dlatego ilekroć przyjdzie Ci do głowy, że masz prawo coś zrobić, albo masz prawo do czegoś ze strony innych osób… Zrób krok w tył i rozważ, czy faktycznie i dlaczego? Odwróć sytuację i dodaj dużo mniej hojną interpretację (np. nawet jeśli uważasz się za hiperatrakcyjnego kolesia świetnie zagadującego, to wyobraź sobie, że zagaduje do Ciebie osoba bardzo nieatrakcyjna i bardzo społecznie niekompetentna, a Ty akurat masz na głowie wielką sprawę, na której potrzebujesz się skupić, czujesz się źle i jest to już dla Ciebie kolejne z rzędu takie wytrącenie uwagi), dopiero wtedy zapytaj się „czy chciałbym takiej sytuacji?” Jeśli nie, to załóż, że druga strona też może nie chcieć.
Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!
Przykładowe pytania: