Jedną z podstawowych koncepcji, na których opiera się ideologia Redpillu jest model znany jako sexual market theory, teoria rynku seksualnego. Stworzona przez Roya Baumeistera i Kathelyn Voss w ramach mocno problematycznej protonauki jaką jest psychologia ewolucyjna, teoria ta została dawno porzucona przez psychologię i socjologię jako błędna, niereplikowalna międzykulturowo i utrwalająca zachodnie stereotypy płciowe z przełomu XIX i XX wieku. Nie przeszkadza to jednak redpillowcom opierać na niej swojego myślenia.
Teoria proponuje przedstawienie seksualności jako rynku, działającego zgodnie z ideą „seks jest czymś, czym dysponują kobiety, a czego mężczyźni pragną”. Kobiety w ramach tego modelu nie są zainteresowane seksem jako takim, jest on dla nich towarem który mogą wymienić za to co ich naprawdę interesuje, np. miłość, zaangażowanie, czy odpowiednie zabezpieczenie finansowe. (W niektórych odmianach tej koncepcji kobietom zupełnie nie zależy na seksualności, w niektórych zależy im trochę, ale skrajnie mniej niż mężczyznom.) Mężczyźni zaś tego seksu niesamowicie chcą, co daje kobietom przewagę negocjacyjną. Mogą więcej żądać w zamian za swoją dostępność seksualną.
Na tej przesłance budowana jest cała reszta redpillowej ideologii. Skoro kobiety mają mieć silniejszą pozycję negocjacyjną, mogą sobie pozwolić na wybieranie tylko najbardziej atrakcyjnych partnerów. (Czy to atrakcyjnych pod względem fizycznym, co kłóci się z ekstremalną wersją modelu, czy też atrakcyjnych pod względem zasobów, jakie mogą zaoferować.) Dla tych przeciętnych zostają więc mało atrakcyjne potencjalne partnerki, a dla mało atrakcyjnych nie zostaje nikt. Silniejsza pozycja negocjacyjna w tym zakresie miałaby też znaczyć, że to kobiety kontrolują tak naprawdę świat i społeczeństwo jest zorganizowane wokół nich.
Model ten miałby też tłumaczyć szereg elementów naszej rzeczywistości. Np. tzw. „slut-shaming”, próby zawstydzania kobiet mających wielu partnerów miałyby stanowić próbę podtrzymania monopolu przez inne uczestniczki rynku. Takie promiskwityczne kobiety miałyby bowiem w efekcie zaniżać rynkową wartość seksu, utrudniając innym kobietom uzyskanie interesującej je ceny. Przemoc seksualna miałaby być ostatnią możliwą opcją tych jednostek na dnie drabiny atrakcyjności, itp.
Cóż, nie trudno wskazać, że całe to założenie jest po prostu skrajnie fałszywe.
Kobiety naprawdę lubią seks
Podstawowym problemem teorii rynku seksualnego jest to, że przypisuje ona mężczyznom i kobietom motywacje, które nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością. W ramach tego modelu seks jest czymś bardzo ważnym dla mężczyzn, ale za to praktycznie nieważnym dla kobiet. To po prostu powtórzone stereotypy płci z przełomu XIX i XX wieku, które całkowicie odmawiały seksualności kobietom. Tymczasem niemal sto lat badań seksuologicznych jasno pokazuje, że seksualność jest dla kobiet równie ważnym obszarem jak dla mężczyzn (przynajmniej jeśli nie poddajemy ich przez całe życie praniu mózgu i wmawianiu, że jeśli jest dla nich ważna, to jest to objawem zaburzenia). Pokazuje przy tym, że konkretne znaczenie tego obszaru jest mocno zróżnicowane w ramach każdej płci – i u mężczyzn i u kobiet będą osoby dla których jest to obszar kluczowy, umiarkowanie ważny i zupełnie nieistotny. To samo pokazuje również praktyka seksuologiczna. W wielu współczesnych parach szukających pomocy problemem jest niskie libido partnera, nie partnerki.
Trzeba tu przypomnieć, że nawet w zachodniej kulturze ten model większego libido mężczyzn nie był wcale standardem. Wywodzi się on ze zmian postrzegania męskości i kobiecości po Rewolucji Francuskiej, gdy zmiana systemu społecznego sprawiło, że dotychczasowy model „mężczyzna jest królem we własnym domu” stracił na znaczeniu proporcjonalnie do spadku znaczenia szyi w podtrzymywaniu królewskich głów. To wtedy zaczął się rozwijać model „oddzielnych sfer życia”, mający zamknąć kobiety w rolach domowo-opiekuńczych, a przy okazji całkowicie zanegować ich libido. Tymczasem wystarczy sięgnąć odrobinę wcześniej by zobaczyć, że historycznie to kobiece libido było typowo postrzegane jako dużo wyższe. (W oparciu o bardzo praktyczne kryterium zresztą, czyli potencjał do dużo większej ilości orgazmów w krótkim czasie. Cały archetyp nienasyconej kusicielki wywodzi się z tego elementu fizyczności.)
Skoro zaś seks jest równie wartościowy dla kobiet, co dla mężczyzn, to cała koncepcja rynku seksualnego staje się pozbawiona sensu*. Skoro jest on czymś, czego obydwie strony chcą podobnie i co więcej obydwie strony są wymagane do jego zaistnienia, staje się on grą o sumie dodatniej, nie grą o sumie zerowej. Staje się kooperacją, a nie rynkiem. Jeśli możemy przygotować obiad tylko współpracując i mamy podobny poziom głodu, to wstrzymując współpracę krzywdzę siebie na równi z Tobą. Jeśli próbowałbym narzucić Ci niesprawiedliwe warunki współpracy, możesz wstrzymać swoją współpracę równie łatwo jak ja i domagać się sprawiedliwego układu. Żadne z nas nie ma przewagi.
*
Slut shaming to domena mężczyzn
Już to wystarczałoby do podważenia teorii rynku seksualnego, ale kontargumentów jest tu dużo więcej. Wspominaliśmy jak teoria ta zakłada, że to kobietom będzie zależało na zniechęcaniu innych kobiet przed łatwym decydowaniem się na seks, bo z perspektywy rynkowej byłoby to „łamaniem monopolu” i obniżaniem „wartości” seksu. W tym celu miałyby wykluczać, piętnować i dyskryminować te kobiety, które demonstrują większą otwartość seksualną. (Tzw. „slut shaming”, „zawstydzanie łatwych”.)
Problem w tym, że badania nic takiego nie pokazują. Nie znaczy to, że tzw. „slut shaming” nie istnieje. Jest jak najbardziej realnym zjawiskiem. Tyle tylko, że uprawiają go typowo mężczyźni, nie kobiety. Co jest nie tyle niezgodne z teorią, a wręcz całkowicie ją podważa. W końcu to mężczyznom powinno zgodnie z modelem zależeć na jak najniższej „cenie” i najwyższej dostępności seksu, a kobietom na odwrót. Tymczasem to mężczyźni podejmują działania, które w kategoriach rynkowych miałyby zwiększyć wartość seksualnej dostępności, a to kobiety działają wbrew nim. W świetle teorii mielibyśmy do czynienia z sytuacją, w której kupujący na targu wyśmiewają, potępiają i wykluczają sprzedawców oferujących niższe ceny, podczas gdy sami sprzedawcy nie mają żadnego problemu z konkurentami decydującymi się na taki krok.
Gdzie te kobiety?
Teoria ta nie wytrzymuje też czysto biologicznej analizy. U jej podstawy jest teza o „taniej spermie”, tzn. że mężczyźni mają ewolucyjne predyspozycje do szukania i zapłodnienia jak największej ilości partnerek, zaś kobiety muszą starać się wybrać jak najlepszego partnera, który będzie się nimi opiekował w ciąży i troszczył o późniejsze dzieci. Tyle tylko, że ten model jest sprzeczny z całym szeregiem informacji, jakimi dysponujemy. Między innymi:
a) model zakłada, że ewoluowaliśmy funkcjonując w rodzinach nuklearnych, gdzie zaangażowanie partnera miałoby duże znaczenie dla szansy przetrwania dzieci partnerki. Tymczasem antropologia pokazuje, że naszym ewolucyjnym standardem było plemienne funkcjonowanie, w którym dzieci wychowywane są razem, siłami całej grupy, a zasoby były dzielone po równo. W takim układzie seksualna wstrzemięźliwość byłaby wręcz kontrproduktywna dla kobiet, bo skoro wiadomo, kto jest matką i dzieci wychowywane są wspólnie, to najlepiej, jeśli już trzymamy się popewolucyjnej argumentacji, by każdy mężczyzna miał poczucie, że być może dane dziecko jest jego i warto się o nie troszczyć dodatkowo.
b) model zakłada w zasadzie nieograniczoną dostępność potencjalnych partnerek seksualnych, która historycznie praktycznie się nie zdarzała. Może w ramach krótkich w skali życia osoby okresów celebracji międzyplemiennych, czy w kilku krótkich okresach historycznych gdzie funkcjonowały lokalnie duże haremy władców, no i względnie we współczesnym świecie, dla osób mieszkających w dużych miastach. Historycznie funkcjonowaliśmy jednak w relatywnie niewielkich plemionach, więc taka strategia niespecjalnie miała jak być realizowana, po prostu nie było dość potencjalnych partnerek w okolicy.
c) a nawet gdyby były, warto pamiętać, że nie każdy stosunek prowadzi do zapłodnienia i mamy analizy pokazujące, że mężczyzna w stałej parze regularnie uprawiającej seks w większości przypadków miałby więcej dzieci, niż ten, który w zasadzie nie robił nic innego, jak tylko szukał i przekonywał kolejne partnerki.
Innymi słowy, biologicznie i antropologicznie ten model nie miał szans wyewoluować u ludzi. Oczywiście, między naszymi biologicznymi uwarunkowaniami, a tym jak faktycznie się zachowujemy jest ogromna różnica, moderowana przez kulturę. Jeśli ktokolwiek twierdzi inaczej, musi np. wyjaśnić czemu praktycznie nikt we współczesnym społeczeństwie nie zdecydowałby się na uprawianie seksu na oczach reszty rodziny, np. w trakcie wigilijnego spotkania. W kategoriach czysto ewolucyjnych jest to absolutnie kontrproduktywne, a jednak jest to dość uniwersalnym kulturowym standardem we współczesnym świecie. Na wypadek, gdyby ktoś jednak upierał się przy biologicznych czy ewolucyjnych wyjaśnieniach, chciałem pokazać, że nawet w tych kategoriach model rynku seksualnego po prostu nie działa.
Warto przy okazji wskazać, że nawet pierwotne badania na muszkach, na których opierano teorię „taniej spermy” i argumenty o różnych ewolucyjnych strategiach samców i samic, wcale nie wspierają postawionej tezy. Choć faktycznie opublikowano je jako wykazujące większy promiskwityzm samców, wykazywały taki wynik tylko ze względu na nieuzasadnione pominięcie niektórych danych. Przy uwzględnieniu bezpodstawnie pominiętych wyników okazywało się, że obydwie płcie preferowały promiskwityczne strategie reprodukcji.
Ludzie nie są dobrem wymiennym
Kolejnym problemem z teorią rynku seksualnego jest to, że zakłada ona myślenie o seksie jako o tzw. commodity, dobrze wymiennym. W ekonomii commodities to kategoria towarów, które można w dowolny sposób wymieniać ze sobą, nie wpływając na postrzeganie ich wartości. Innymi słowy, „nie ma znaczenia z kim ten seks uprawiamy, ważne, że go uprawiamy”.
No… Nie. Znaczy się, to może być sposób myślenia napalonego nastolatka, który nigdy seksu nie doświadczył, albo osoby z behawioralną kompulsją („uzależnieniem od”) seksu, ale dla większości ludzi to jednak ma jakieś znaczenie. A wręcz ma to bardzo duże znaczenie. Większość osób nie tyle chce jakiegokolwiek seksu, co chce seksu z konkretnymi osobami, które postrzega jako atrakcyjne i to zwykle na większej ilości obszarów, niż tylko czystej fizycznej atrakcyjności.
Jasne, istnieje pewna przestrzeń dla seksu traktowanego jako dość wymienne dobro – mówimy tu o sexworku. Ale nawet w tym obszarze klienci często mają ulubionych sexworkerów, potrafią angażować się emocjonalnie z nimi, czy choćby mają jakieś preferencje odnośnie tego jak dana osoba powinna wyglądać i się zachowywać. Nawet tu następuje indywidualizacja rzekomego dobra wspólnego.
Co nie powinno nas dziwić, bo w końcu dotyczy to większości sposobów spędzania czasu z innymi ludźmi. Np. lubię grać w planszówki. Jednak, choć mieszkam w mieście w którym jest dużo miejscówek na grę, możliwości umawiania się na spotkania planszówkowe, dołączania do klubów, itp. miażdżącą większość partii rozgrywam z konkretnymi przyjaciółmi. Nawet, jeśli muszę na nich dłużej czekać, grać w tytuły, które mniej lubię, itp. Jeśli już decyduje się na grę z obcymi ludźmi, to typowo mam przy tym dodatkowe cele, jak poznanie nowych osób czy nowych tytułów, które raczej nie znajdą uznania wśród dotychczasowych grup. Jeśli wolicie mniej nerdowskie przykłady, to może np. uprawiacie sport zespołowy? Jeśli tak, to czy wolicie go uprawiać w jednej drużynie, czy też ważne jest samo uprawianie sportu, a osoby w drużynie równie dobrze mogłyby dla Was być botami?
Jesteśmy zwierzętami bardzo społecznymi. Budujemy relacje z innymi osobami (czy innymi zwierzętami, co właśnie przypomina mi brutalnie kot, rozpychający się na moim biurku), przy każdej możliwej okazji. Te relacje nie są dobrami wymiennymi. To nie jest tak, że jak się z kimś przyjaźnię, to równie dobrze można mi podstawić inną osobę do tej roli przyjaciela i póki liczba przyjaciół się zgadza, to wszystko spoko. Z niektórymi ludźmi chcę się przyjaźnić, niektórzy są mi obojętni, niektórych nie trawię i zapłaciłbym żeby nie mieć z nimi nigdy cienia styczności.
No więc z seksem jest podobnie. Seks jest czymś co robimy razem z konkretną osobą. Inaczej jest to po prostu masturbacja z wykorzystaniem czyjegoś ciała, a jeśli tak, to jest naprawdę dużo seks zabawek, które dadzą tu większą przyjemność. A skoro seks jest czymś, co robimy z konkretną osobą, co chcemy robić z konkretna osobą to nie jest dobrem wymiennym, nie jest commodity. I cała logika rynkowa tu również się rozsypuje.
Ba, jeśli seks faktycznie byłby dobrem wymiennym, to najprostszą strategią dla jego uzyskania byłyby wzajemne stosunki między dwoma mężczyznami poszukującymi seksu. W końcu skoro zupełnie nie ma znaczenia z kim te stosunki są… Co oczywiście rozwalałoby cały model rynku seksualnego.
To może kwestia poziomów atrakcyjności?
Trzeba wskazać, że redpillowcy nieco się do tej kwestii odnoszą przez swoje modele kategoryzacji atrakcyjności (o LICZNYCH problemach z tymi modelami będzie oddzielny wpis). Więc przyznają, że potencjalne partnerki** mają różną atrakcyjność, najczęściej ocenianą w skali 1-10. Więc wciąż są dobrami wymiennymi, ale te dobra mają pewne klasy. W obrębie swojej klasy pozostają jednak całkowicie wymienne. Według nich nie ma więc znaczenia z kim konkretnie pójdę do łóżka, tak długo, jeśli taka osoba będzie co najmniej na danym poziomie atrakcyjności.
**
Nie trzeba dodawać, że to znów całkowicie sprzeczne z tym jak ludzie faktycznie działają. Ja wiem, że kapitalizm bardzo się stara nauczyć nas myślenia o innych ludziach jak o dobrach wymiennych. To nie są konkretne osoby z konkretnymi umiejętnościami, wiedzą, itp. To wymienni pracownicy. No tyle, że nie. Jak wymienię z dnia na dzień dwóch menadżerów między dwoma sklepami, nawet z tej samej sieci, to funkcjonowanie tych sklepów nie pozostanie bez zmian. Nie wymieniamy się przyjaciółmi niczym kartami z Pokemona czy Magica – „dobra, Ty mi dasz rzadkiego Zenka, a ja Ci w zamian mogę dać rzadkiego Franka lub Marka, albo daj dwóch Zenków, a ja Ci dam ultrarzadkiego Zegrzysława”. Znaczy nie wiem, ludzie potrafią być dziwni, może ktoś tak ma i tak się wymienia… No ale możemy chyba przyznać, że nie jest to standardem.
Bo wchodzimy w relacje z konkretnymi ludźmi. Wchodzimy w interakcje z konkretnymi ludźmi. Robimy rzeczy z konkretnymi ludźmi. Chcemy te rzeczy robić z konkretnymi ludźmi. Wśród tych rzeczy jest też, jak najbardziej, seksualność.
Jedyny sposób, by utrzymywać, że takie redpillowe modele mogą działać, to odczłowieczenie połowy ludzkości. Nie jest przypadkiem, że redpillowe ideologie lubią sprowadzać kobiety do prostych stereotypów typu Gwen, Stacy i Becky, czy wręcz do skrajnego uprzedmiotowienia w stylu „femoid” (połączenie terminów „female” i „android”, czyli „kobieta” i „humanoidalny robot”), „suki”, „świnie” czy wręcz sprowadzanie kobiet do roli „pojemników na spermę”. Dopiero wtedy przechodzimy z robienia czegoś (np. uprawiania seksu) RAZEM z drugą osobą, będącą oddzielną jednostką na robienie czegoś z wykorzystaniem drugiej osoby jako wymiennego przedmiotu. To uprzedmiotowienie jest niezbędne dla zachowania jako-takiej spójności modelu, podobnie jak wszelkie hasła typu „wszystkie kobiety są takie same”, wykluczające te kwestie indywidualne.
Czy w teorii rynku seksualnego jest coś prawdziwego?
No dobrze, ale czy mimo tych wszystkich kontargumentów, coś w tej teorii nie jest prawdziwe? Często przywoływane są tu badania Clarka i Hatfield, w których mężczyźni zaczepiani przez potencjalne partnerki mieli się relatywnie łatwo godzić na seks, a w odróżnieniu od kobiet zaczepianych przez potencjalnych partnerów.
Nie wspominają jednak, że badania te słabo przeszły próbę replikacji po latach. Zwłaszcza, gdy zaczęto korygować na kilka kluczowych czynników, takich jak bezpieczeństwo, publiczność deklaracji czy jakość stosunku.. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, kobiety dużo częściej padają ofiarami przemocy seksualnej, więc zgoda na przygodne spotkanie jest dla nich obarczona dużo większym ryzykiem. Jeśli mierzylibyśmy apetyt na bazie przyjmowania lub nie przyjmowania rozdawanych ciastek, ale jedna grupa wiedziałaby, że znaczący procent ciastek dla nich przeznaczonych zawiera silną truciznę, jakiekolwiek wnioski na temat różnic apetytu byłyby bardzo wątpliwe. I faktycznie, w badaniach zapewniających dużo większy poziom bezpieczeństwa seksualnego, różnica międzypłciowa zanika.
Ryzyko przyjęcia takiej oferty może być nie tylko fizyczne, ale też społeczne. Wspomniane zjawisko slut-shamingu sprawia, że przyjęcie takiej publicznej oferty może się wiązać z dodatkowymi kosztami, wykluczeniem społecznym, itp. Wracając do przykładu z apetytem i ciasteczkami, jeśli jedna grupa przy wzięciu ciasteczek nie spotykała się z żadną reakcją, lub wręcz spotykała się z pozytywną, a druga wiedziała, że ma sporą szansę być wyzywana od żarłoków i grubasów, różnice między grupami nie mówiłyby nam wiele na temat apetytu. Tu również badania potwierdzają tą hipotezę.
Jakość oferty również różni się między płciami. Typowe doświadczenia seksualne kobiet i mężczyzn bardzo się różnią, gdyż mężczyźni są przeciętnie dużo bardziej samolubnymi partnerami (choć trzeba wskazać, że powoli się to zmienia). Sprawia to, że o ile taki seks z nieznajomą niemal zawsze będzie się kończył dla mężczyzny orgazmem, o tyle seks z nieznajomym będzie miał relatywnie niskie szanse na udane zakończenie. (Poniżej 30% kobiet regularnie doświadcza orgazmu podczas seksu, w porównaniu z ponad 90% mężczyzn.). Znaczenie tego czynniku pokazuje fakt, że biseksualne kobiety dostające taką ofertę od drugiej kobiety mają dużo większą szansę się zgodzić. I nic dziwnego, w tym wypadku ich szanse na orgazm przy przygodnym seksie rosną do 83%. Wracając do naszej analogii, to tak jakby jedna grupa mogła wybrać świeże, pachnące, jeszcze ciepłe i bardzo smaczne ciasteczka, a druga wybierała spośród starych, tanich i zeschłych na wiór. Również tutaj różnice między grupami bardzo mało mówiłyby nam o ich faktycznym poziomie apetytu. To również pokazały badania.
A teraz zbierzmy to razem. Próbujemy porównywać apetyt mężczyzn, którzy dostają ofertę smacznego ciastka za którego zjedzenie mogą wręcz zostać pochwaleni oraz apetyt kobiet, które dostają ofertę zjedzenia niesmacznego, potencjalnie zatrutego ciastka, za którego zjedzenie mogą je spotkać wyzwiska. Oczywiście, że w tej sytuacji kobiety zjedzą dużo mniej ciastek, być może nie zjedzą żadnych, przewidując, że koszt będzie dużo większy niż potencjalna przyjemność. Nie mówi nam to jednak nic o samym apetycie mężczyzn czy kobiet. Więc owszem, różnice w zachowaniach są, ale wynikają one z zupełnie innych czynników, niż postulowana hipoteza. Jeśli chcielibyśmy zmienić obecny stan rzeczy, potrzebujemy pracować nad korektą tych trzech aspektów, tak by porównywać faktycznie tożsame oferty.
W końcu mogą faktycznie występować sytuacje w konkretnym związku w którym jedno z partnerów ma dużo większą potrzebę czegoś. Może to być seks, ale może to być również np. uwaga, bliskość, pochwały, poczucie bycia potrzebnym/ą. Co potencjalnie daje drugiemu pewną przewagę i większą władzę w związku. (Jeśli zdecyduje się z niej skorzystać.) Tyle, że w większości relacji partnerzy mają różny rozkład potrzeb, jedno potrzebuje więcej czegoś, drugie czegoś innego, więc wzajemnie mają obszary przewagi i potrzeby. Nadużywanie takiej przewagi jest też zwykle po prostu oznaką toksycznej relacji, którą warto zakończyć. No i oczywiście takie nadużywanie jest stosowane przez obydwie płcie.
Jak widać, tych treści jakkolwiek mających się do rzeczywistości nie ma zbyt wiele, a i one mają zupełnie inną interpretację, niż ta, która wynika z teorii rynku seksualnego. Możemy tą koncepcje więc spokojnie pogrzebać i w kolejnym artykule przejść do kwestii rzekomej hipergamii kobiet.
Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!
Przykładowe pytania: