O co chodzi z tym całym „cancel culture”?

„Cancel culture”, czyli „kultura unieważniania” (znana też czasem jako „call-out culture”, „kultura nagłaśniania”) to hasło, które często pojawia się w ostatnich latach w debacie publicznej. Szczególnie po stronie prawicy i alt-rightu, albowiem „cancel culture” stał się dla tego środowiska swego rodzaju mantrą i praktycznie każdy postulat centrowy lub lewicowy odnośnie standardów etycznych czy kulturowych bywa obecnie określany mianem „cancel culture”. W niedawnym skandalu oskarżony o molestowanie personelu oraz kłamstwa na temat ilości zgonów w nowojorskich domach opieki gubernator Andrew Cuomo bronił się nazywając zarzucane mu czyny „oszalałą kulturą unieważniania”. Jak więc widać jest to obecnie bardzo pojemny termin, worek do którego można wrzucić w zasadzie wszystko, co tylko nam się nie podoba.

Pierwotnie termin odnosił się jednak do aktu zaprzestania wsparcia dla osoby lub marki, które zachowały się nie w porządku i złamały pewne standardy. Dany pisarz okazał się być draniem? Nie kupujemy jego książek. Dany youtuber wykorzystywał osobę upośledzoną? Nie oglądamy jego filmików. Dany aktor „zabłysnął” szeregiem problematycznych wypowiedzi? Raczej unikajmy jego nowego serialu.

Jeśli ktoś z Was pyta teraz czym to się różni od starego dobrego bojkotu konsumenckiego… To wyprzedzacie nieco tok artykułu :) Owszem, dokładnie, mówimy o takim samym zjawisku, z różnych przyczyn wyolbrzymionym i określonym nowym „groźnym” terminem.

„Cancel culture” jest bowiem pewną wydmuszką. Bierze normalne zjawisko społeczne, występujące od zarania ludzkości, wyolbrzymia je i demonizuje, po czym wykorzystuje w jednym prostym celu: bezczelnej próbie zapewnienia sobie immunitetu na pisanie, mówienie i robienie dowolnych rzeczy, bez ponoszenia za to jakiejkolwiek odpowiedzialności.

 

No dobrze, to jak z tą rzekomą „cancel culture” w rzeczywistości jest?

 

Doniesienia medialne, a rzeczywistość

Jedną z charakterystycznych cech rzekomej „cancel culture” jest to, jak różne historie na jej temat są opisywane, a jak wygląda rzeczywistość danej sytuacji.

To co widzimy medialnie: dana osoba popełnia jeden maleńki błąd, jeden jedyny, często nieświadomie albo przed laty, po czym BUM! Unieważniamy ją! Nie ma jej! Nie istnieje!

Zwolennicy koncepcji „cancel culture” potrafią nawet rzucać tezę, że „cancel culture” oznacza unieważnienie przeszłości i możliwości zmiany, bo można takiej osobie wyciągnąć coś sprzed 15 lat i już ją to przekreśli.

No tak, dokładnie, tylko wcale nie.

 

W rzeczywistości, tam gdzie mamy do czynienia z reakcjami szerszej publiczności, mamy zwykle dość powtarzalny wzorzec:

1) Osoba X robi coś problematycznego.
2) Dostaje informacje zwrotną, publicznie i prywatnie, że to jest niefajne. Ignoruje tą informację zwrotną.
3) Osoba X znów robi coś problematycznego, eskalując to co robiła w punkcie 1.
4) Znów dostaje informacje zwrotne, znów je ignoruje. Być może reagują na tym etapie np. studia filmowe czy wydawcy związani z tą osobą, informując „ej, przeginasz”. Również są ignorowane. Punkty 3-4 powtarzają się niekiedy kilkukrotnie przed przejściem do punktu 5.
5) Osoba X znów robi coś problematycznego, eskalując to co robiła w punkcie 1 i 3.
6) Następuje reakcja społeczna – nawołanie do zaprzestania wspierania tej osoby, zerwanie kontraktu przez studio filmowe, itp.
7) Następuje wielki krzyk „cancel culture, nie można nic zrobić, bo zaraz Cię unieważnią!”, spłycający całe wydarzenie tylko do punktów 5 i 6, zwykle z pomniejszeniem skali wydarzenia z punktu 5.

Jeśli sprawa dotyczy sytuacji „wyciągniętej” z przeszłości danej osoby, to co widzimy to taką osobę idącą w zaparte, albo jakieś udawane pseudoprzeprosiny. Nie raz i nie dwa – dyskretne potwierdzenie, że wciąż ma takie stanowisko.

To czego nie widzimy w rzekomej „cancel culture” to sytuacji w której:

a) osoba X robi coś problematycznego, zwraca się jej na to uwagę, przeprasza za to szczerze i stara się poprawić, a i tak jest „unieważniana”,

b) wyciąga się osobie X coś problematycznego z przeszłości, ona przeprasza za to szczerze i stara się poprawić, a i tak jest „unieważniana”.

 

Innymi słowy – spaprasz? Chcą Cię „unieważnić”? Po prostu szczerze przeproś i postaraj się być lepszą osobą. Czy to naprawdę tak irracjonalne oczekiwanie wobec Ciebie? Zdołał to jakoś zrobić choćby premier Kanady Justin Trudeou, gdy wyciekły jego studenckie zdjęcia w tzw. blackface, makijażu stylizującym go na osobę czarnoskórą. Ot, po prostu przeprosił, przyznał, że dziś wie już by tego nie robić. Serio, tyle wystarczyło, epizod nie zaszkodził jego notowaniom.

 

Ale może firmy nie będą aż tak wyrozumiałe, jak indywidualne osoby? Cóż, jeśli cokolwiek, będą bardziej.

 

Cancel culture, czy zwykły biznes?

Korporacje reagują portfelem. Wbrew wyobrażeniu większości ludzi, nie dążą do żadnej politycznej poprawności ot tak sobie. Jeśli cokolwiek, w porównaniu z resztą społeczeństwa są dość konserwatywne, bo typowo zarządzane przez starszych WASP-owych facetów (WASP – biali anglosaksońscy protestanci), zamkniętych w swoich bańkach poznawczych. O ile zdarzają się pojedyncze organizacje myślące bardziej progresywnie, o tyle standardowo, jeśli widzicie np. więcej bohaterów z mniejszości w serialach, to jest tak dlatego, że reklamodawcy chcą sprzedawać więcej swoich towarów widzom z mniejszości. Albo dlatego, że badania fokusowe pokazały „ej, jak damy taką postać, to oglądalność wzrośnie nam o 20% w tej grupie demograficznej, co przełoży się na…” To biznes i to biznes z konserwatywnym odchyłem.

Jeśli więc korporacja rezygnuje np. z aktorki, w której wypromowanie wcześniej włożyła duże pieniądze… To jest tak dlatego, że gdzieś w księgowości ktoś stwierdził „ej, zamiast zwiększać atrakcyjność naszego produktu, zaczęła ją zmniejszać, musimy coś z tym zrobić”.

Gdyby więc taka osoba się ogarnęła i nawet po prostu przestała brnąć – korpo prawdopodobnie by ją zostawiło.

Gdyby jeszcze do tego przeprosiła publicznie, wskazała swoje błędy – zakupiłoby wręcz dodatkową uwagę medialną na nią, bo byłby to sposób na podbicie oglądalności w danej grupie demograficznej.

To czysty biznes.

Nie, żeby to było coś nowego.

 

 

Nihil novi sub sole

W rzeczywistości rzekoma „cancel culture” jest stara jak świat. Wszystkie elementy, które są opisywane tym terminem znamy od dziesiątków, setek, albo wręcz od tysięcy lat!

 

Zwalnianie ludzi za „nieodpowiednie” poglądy? Politycznie mieliśmy choćby HUAC (Kongresową Komisję ds. Anty-Amerykańskich Zachowań) pod przewodnictwem Josepha McCarthey’a, która doprowadziła do zniszczenia karier rzeszy aktorów, scenarzystów i reżyserów uznanych za niewystarczająco pro-amerykańskich.

Zwalnianie ludzi, żeby zadbać o odpowiedni PR? Absolutny standard odkąd tylko PR został wynaleziony. Np. w 1921 Roscoe Arbuckle został oskarżony o gwałt i zabójstwo Virgini Rappe podczas prohibicyjnego przyjęcia. Choć autopsja nie wykazała żadnych dowodów na zajście przemocy, Arbuckle został w końcu uniewinniony, śmierć Rappe była prawdopodobnie efektem wcześniejszej choroby spotęgowanej spożyciem dużej dawki alkoholu, zaś jedynym powodem by podejrzewać cokolwiek były zeznania skrajnie mało wiarygodnej trzeciej osoby, studia filmowe stwierdziły, że dla dobrego PR lepiej zrezygnować ze swojej gwiazdy nr. 1 Kariera Arbuckle’a została poświęcona na rzecz dobrego wizerunku studiów filmowych.

Bojkot w wykonaniu konsumentów? Oj ludzie! Przecież to ma historię tak długą jak handel i jak spory polityczne. Z dobrze udokumentowanych mamy choćby angielski bojkot cukru z trzciny cukrowej jako formę protestu przeciwko niewolnictwu w 1791.  Albo ten mało znany i mało istotny bojkot z 1773 z Bostonu, gdy angielska herbata powędrowała na dno. Ilekroć dwa państwa (lub dwóch władców) brały się za łby, albo nawet odrobine nie zgadzały, nagle pojawiała się moda na bojkot dóbr „niefajnego” sąsiada i jeśli choć trochę interesuje Was historia, znajdziecie niezliczone przykłady takiego procesu. Ciekawe w tym względzie są choćby zmiany mód na alkohole, związane z historycznymi konfliktami. Albo piękny przypadek z USA z początku tego wieku. Gdy po 11 września Francja odmówiła wsparcia inwazji na Irak, wiele lokali w Ameryce zmieniło nazwy frytek (ang. „french fries” – frytki francuskie) i tostów francuskich na „frytki/tosty wolności” (ang. „freedom fries”), zmianę, którą przyjęła nawet stołówka amerykańskiego kongresu.

Ba, powody cancelowania dzisiaj i tak są dość trywialne w porównaniu z historycznymi (i możliwymi konsekwencjami!) Np. wielu XVII-XVIII wiecznych wynalazców tworzących np. mechaniczne krosna musiało ratować życie ucieczką przed rozszalałym tłumem, który wiedział, że taki wynalazek prowadzi do ich bezrobocia i głębszego ubóstwa!

 

Czy więc Ameryka z 2003 roku cancellowała frytki? Ale jak to, skoro cancellowanie ma być lewicową strategią, a tą decyzję podjęła prawica?

Czy Komisja McCarthey’a cancellowała swoje ofiary? A przecież bardziej na prawo od nich był chyba tylko Ku-Klux-Klan!

Czy brytyjczycy w 1791 cancellowali cukier? Koloniści amerykańscy w 1773 cancellowali herbatę? Starożytni rzymianie cancellowali dobra z Kartaginy?

 

Czy też może mamy po prostu do czynienia z zestawem zachowań tak starym, jak ludzkość?

Dowody wskazują na tą drugą opcję.

 

Cancel Power, Make Up! <tu wstaw sobie w wyobraźni muzykę transformacji z Sailor Moon>

No dobrze, te zjawiska nie są może nowe, ale czy są bardziej intensywne niż kiedyś? Może cancelowania jest więcej, albo ma ono większe koszta dla osób, których dotyka?

Cóż, też nie.

 

Miażdżąca większość „cancelowanych” osób nie traci w zasadzie nic. Osoby takie jak J.K. Rowling wciąż są absurdalnie bogate i wpływowe, wciąż mogą do końca swoich dni żyć w absolutnym luksusie. W najgorszym wypadku zarobią o kilka-kilkadziesiąt procent mniej, co w sytuacji w której są absolutnie nie zmieni realnie ich życia.

Nawet osoby co do których mamy potwierdzone, niezależne i wiarygodne oskarżenia o gwałt (często niestety przedawnione) w najgorszym razie tracą dwa-trzy lata przebojowej kariery i bez większych problemów (oraz cienia skruchy) wracają w światła reflektorów.

Cancelowanie może ewentualnie dotykać mało znanych twórców – dziennikarzy, youtuberów, itp. którzy dopiero próbują budować swój zasięg. Tyle tylko, że to również nie jest niczym nowym. William Godwin został wzgardzony przez swoje otoczenie po opublikowaniu pamiętników swojej tragicznie zmarłej żony, Mary Wollstonecraft – a miało to miejsce na początku XIX wieku! Historia zna tak wielu autorów, artystów czy myślicieli, od których odwrócili się czytelnicy czy widzowie, czy to ze względu na skandal obyczajowy, czy za zbyt nietypowe jak na ich czasy poglądy, że nie sposób nawet wszystkich wymienić. A to jak cancelowali Sokratesa? To dopiero ostra reakcja!

 

Jeśli cokolwiek się zmieniło, to chyba tylko to, że jest nas wszystkich po prostu WIĘCEJ. Więcej odbiorców, więcej twórców, większa wymiana informacji.

Dwieście lat temu, jeśli popularny w lokalnych kręgach młody poeta został skreślony, bo napisał cięty tekst o królu i przyzwoite towarzystwo się oburzyło… To było to źródłem plotek w danym hrabstwie, ale to by było tyle.

Dziś dowiedziałby się o tym cały świat, a Fox News zrobiłby trzydziestominutowy segment o „Kolejnym dowodzie na szaleństwo Cancel Culture”, na podstawie którego polscy alt-rightowcy zrobiliby piętnaście filmików z żółtymi napisami.

 

Po co to wszystko? Skąd takie współczesne nagłośnienie tego terminu?

 

Cóż, wołanie „cancel culture” jest wyjątkowo efektywnym sposobem na to, żeby zrobić z siebie ofiarę. Wołając „unieważniają mnie” odwracamy uwagę od tego co złego zrobiliśmy, na rzecz tego, że to my rzekomo jesteśmy biedni i pokrzywdzeni.

I jest to delikatnie mówiąc obrzydliwe.

 

Wkurzysz ludzi – deal with it!

(Ponieważ udało mi się tym wkurzyć tych, którzy nie lubią anglicyzmów :P tytuł alternatywny to: Wkurzysz ludzi – trudno, musisz sobie z tym poradzić! )

Całe marudzenie o cancel culture sprowadza się do prostej kwestii: część ludzi chciałaby jednocześnie zjeść ciastko i mieć to samo ciastko.

Zjeść ciastko – czyli głosić swoje poglądy, nawet gdy będą to poglądy niepopularne, nieprawdziwe lub złe.

Mieć to samo ciastko – czyli nie ponosić konsekwencji głoszenia tych poglądów.

 

Jeśli głoszą poglądy niepopularne – to żeby nie kosztowało ich to spadku popularności. Żeby nie ryzykowali.

Jeśli głoszą poglądy nieprawdziwe lub złe – to żeby nikt ich nie miał prawa poprawić, wskazać, że głoszą bzdury czy skrytykować za to co głoszą.

 

Z całego serca mówię takim osobom: spadajcie na drzewo i nie wracajcie aż nie dorośniecie!

 

Sorry, taki mamy klimat. Głosisz poglądy niepopularne? Ryzykuj spadek popularności. Mówię to jako prawdopodobnie pierwsza osoba w Polsce publicznie krytykująca patologie rozwoju osobistego, na długo zanim stało się to społecznie akceptowalne, a co dopiero modne.

Czy byłbym bardziej popularny w środowisku i trzepałbym więcej kasy zachęcając do mówców motywacyjnych, promując Sekret, Prawo Przyciągania i inne szajse?

Jasne, że tak. Zwłaszcza w pierwszych kilku, kluczowych wszak dla rozwoju firmy latach.

Nie byłem naiwny. Wiedziałem na co się piszę. Wiedziałem, że to co robię będzie miało taką, a nie inną cenę. Po prostu ją zaakceptowałem. Gdybym jej nie zaakceptował, do wyboru miałem też brak tego ryzyka – ale problemy ze spojrzeniem sobie w oczy, a swoje samopoczucie wyceniłem wyżej. Albo trzecią opcję, zostawienie tematu i brak ryzyka w ten sposób. Przerzucenie się na coś innego niż rozwój osobisty. Byłem tam, robiłem to, więc tak, mam moralne prawo by teraz stanąć i powiedzieć – ogarnij się!

 

Ilekroć głoszę coś w przestrzeni publicznej – biorę na siebie też ryzyko, że ktoś wskaże mi błąd (i wtedy będę musiał publicznie zmienić zdanie), albo że powiem coś złego (i wtedy będę musiał starać się naprawić to zło). Nic nie daje mi prawa do bycia odpornym na krytykę. Prawo do publicznej wypowiedzi to również odpowiedzialność za swoje słowa i zobowiązanie do ponoszenia ich konsekwencji. Jeśli tego bym nie akceptował, sam sobie odbierałbym prawo do takiej wypowiedzi.

 

Osoby powołujące się na „cancel culture” czy nią grożące nie chcą tego zaakceptować. Chcą benefity publicznych wypowiedzi, bez odpowiedzialności i ryzyka, jakie się z tym wiążą. To niedojrzałe, intelektualnie tchórzliwe i po prostu miałkie. Jasne, wygodnie byłoby móc gadać co nam ślina na język przyniesie i absolutnie nie bać się tego konsekwencji. Ale wygodnie nie oznacza tego samego co dobrze, a nasza wygoda w tym zakresie byłaby opłacona pogwałceniem praw innych osób. W końcu gdybym mógł bez konsekwencji mówić co mi ślina na język przyniesie, to mógłbym np. nazwać wszystkich krytykujących „cancel culture” pedofilami i uznawać, że nikt nie ma prawa mnie skrytykować za takie ataki, ba, nie ma nawet prawa z tymi atakami dyskutować. To mentalność tyrana, który rezerwuje dla siebie całą przestrzeń publiczną, a nie dorosłego, odpowiedzialnego za swoje słowa.

 

Jeśli już więc ktoś chce mówić o jakiejś kulturze… To za Sunny Hostlin i Levarem Burtonem sugerowałbym zacząć mówić o kulturze konsekwencji. O kulturze, w której nasze czyny i słowa mają konsekwencje. W której jeśli robimy coś publicznie, to musimy się nad tymi konsekwencjami zastanowić. I albo je zaakceptujemy i dalej to robimy, albo przestajemy to robić.

 

O co chodzi z tą całą „cancel culture”? O kolejną tchórzliwą ucieczkę od odpowiedzialności za swoje słowa i rozpaczliwą chęć uniknięcia krytyki, niezależnie od tego, czy ta krytyka jest zasłużona czy nie.


Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!

Przykładowe pytania:

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi:
Następny wpis
Poprzedni wpis