Fakt, że tak wielu psychologów czy psychiatrów ma bardzo ograniczoną wiedzę na temat ADHD sprawia, że środowisko osób neuroatypowych często opiera się na koedukacji. Niestety, bardzo często brak tu odpowiedniej wiedzy i aparatu poznawczego, przez co obok faktycznie wartościowych treści powielane potrafią być różnego rodzaju fantazje. Tak bywa np. z błędnym rozumieniem działania dopaminy. Tak jest również z dzisiejszym tematem, czyli tzw. RSD, rejection sensitivity dysphoria, rzekomym zaburzeniu polegającego na skrajnej nadwrażliwości na odrzucenie społeczne.

 

Czym miałoby być RSD (i czemu to mit)?

Koncepcja RSD mówi, że istnieje jeden symptom, podwyższona wrażliwość na sygnały odrzucenia społecznego, która (między innymi) miałaby być dodatkowym kryterium diagnostycznym ADHD. Osoby z RSD dużo bardziej cierpią w wyniku tego odrzucenia, a wrażliwość ta jest zwykle przedstawiana jako stała, wrodzona i niezmienna cecha, którą co najwyżej można zarządzać przy użyciu leków. Często dobudowuje się do tego narracje, albo o wyjątkowej wrażliwości osób z ADHD w wyniku częstszych odrzuceń w toku życia, albo wyjątkowej wrażliwości ADHDowego mózgu, np. ze względu na większą impulsywność. Problem w tym, że na samo RSD brak dowodów, tym bardziej więc nie ma co mówić o jego przyczynach w wypadku osób z ADHD.

RSD opisał w 1990 psychiatra, William Dodson, na podstawie swojej pracy klinicznej z osobami z ADHD. Tylko… jakoś tak zapomniał o naukowej weryfikacji swojej koncepcji. Przez ponad 30 lat od jej opisania. Co więcej, nie zrobił tego również nikt inny. Zwolennicy koncepcji RSD ochoczo przyznają, że nie pojawia się ona w DSM ani w ICD (głównych klasyfikacjach chorób na świecie), ale w ogóle nie poruszają kwestii tego, że nie pojawia się ona w żadnych badaniach w ogóle. (Swoją drogą, również opis RSD przez Dodsona nie miał bynajmniej miejsca w żadnym piśmie naukowym, co dodatkowo podważa całą koncepcję.)

Mimo braku naukowych podstaw czy weryfikacji, RSD jest bardzo szeroko rozpoznawalnym terminem, zwłaszcza w społeczności osób neuroatypowych. Jest czymś z czym łatwo się identyfikować (czemu, o tym nieco później), a w efekcie wiele osób buduje na tym swoje poczucie tożsamości. Niestety, czytałem bardzo wiele artykułów popularyzacyjnych i dyskusji o RSD. Wszystkie one miały do siebie to, że nie powoływały się na ŻADNE dane naukowe i to nawet w sytuacjach, gdy np. zalecały konkretne leki psychiatryczne do rzekomej redukcji RSD. Jest to niestety mocno niepokojące – przepisywanie substancji o konkretnych efektach na coś, co nie ma jakiegokolwiek pokrycia w badaniach jest po prostu niebezpieczne.

 

No dobrze, ale czemu ta koncepcja ma taką popularność? I czy na pewno nie ma zupełnie sensu? W końcu wiele osób doświadcza cierpienia w wyniku odrzucenia społecznego. Czy to prawdziwego, czy też oczekiwanego, dopiero mogącego się wydarzyć. Czy to nie dowód na istnienie RSD? Cóż, jak to zwykle bywa… To nieco bardziej złożone.

 

Rejection sensitivity, czyli co zamiast RSD

Jest faktycznie w psychologii taki konstrukt jak rejection sensitivity, wrażliwość na odrzucenie. To cecha mówiąca o tym na ile negatywnie odbieramy sygnały odrzucenia od innych, jak również na ile ich oczekujemy, jak często interpretujemy neutralne sygnały jako negatywne, itp. Osoby z wysoką wrażliwością na odrzucenie mogą spędzać bardzo dużo czasu analizując zachowania innych i doszukując się w nich sygnałów odrzucenia. Będą dużo bardziej wyczulone na takie sygnały, ale również łatwiej uznawały coś, co może być zachowaniem obojętnym albo tymczasowym, jako trwałe odrzucenie. Mogą mieć też bardzo przerysowane reakcje na odrzucenie (czy to faktyczne, czy jedynie wyobrażone). Co istotne, jest to cecha zmienna (tak w toku doświadczeń życiowych, jak i w wyniku celowych interwencji).

Jesteśmy zwierzętami stadnymi, dlatego ryzyko wykluczenia ze stada jest przez nas postrzegane jako znaczące zagrożenie. Jesteśmy też istotami funkcjonującymi w hierarchiach statusowych, wrażliwymi na sygnały które możemy odbierać jako utratę statusu. To wszystko sprawia, że jakiś poziom wrażliwości na odrzucenie występuje u niemal wszystkich ludzi (choć w różnym natężeniu). Nie jest więc w żaden sposób czymś wyjątkowym akurat dla ADHD. Jest po prostu częścią bycia człowiekiem. Odrzucenie jest po prostu czymś bardzo nieprzyjemnym i czymś, czego staramy się na różne sposoby unikać.

 

Wysoki poziom wrażliwości na odrzucenie może być bardzo szkodliwy. Znacząco utrudnia tworzenie i podtrzymywanie relacji interpersonalnych, może też prowadzić do szeregu zachowań autosabotujących. Np. oczekując odrzucenia dana osoba może je sama prowokować, by tym samym doświadczyć go w warunkach w których (w swoim mniemaniu) jest na nie bardziej przygotowana. Może też nadmiernie reagować na sytuacje, które odbiera jako wyraz odrzucenia. (Pisząc to przychodzi mi do głowy niedawna rozmowa z przyjaciółką, która wskazała, że gdy była młodsza i nie przepracowała jeszcze wielu rzeczy na terapii, potrafiła zrobić burdę o to, że partner kupił nektarynki, a nie brzoskwinie – bo w jej umyśle oznaczało to, że jej nie słuchał uważnie, a skoro tego nie robił, to znaczyło, że jej tak naprawdę nie kocha. Jest to zarówno bardzo ładny przykład tego, jak destrukcyjna może być wysoka wrażliwość na odrzucenie, jak i tego, że jest to cecha zmienna, nad którą można pracować.) Oprócz tego wysoka wrażliwość na odrzucenie może np. prowadzić do znacznego rozpamiętywania i analizowania różnych sytuacji i zachowań, doszukiwania się w nich sygnałów odrzucenia, itp. Nietrudno sobie wyobrazić, że utrudnia to budowę jakichkolwiek relacji – prywatnych, zawodowych czy romantycznych.

 

Kluczową kwestią we wrażliwości na odrzucenie jest przy tym to, że jak już wskazywałem, można ją modyfikować. Wysoka wrażliwość na odrzucenie nie jest wyrokiem. Może się zmieniać w wyniku doświadczeń życiowych – np. przekonania się, że odrzucenie nie musi być czymś trwałym i zerojedynkowym. (To, że ktoś nie chce z nami teraz spędzać czasu nie znaczy, że w ogóle tego nie chce.) Może się zmieniać po prostu w z wiekiem. Może też być czymś, nad czym możemy aktywnie pracować – korzystając z terapii, coachingu, narzędzi samowspółczucia, itp. Wysoka wrażliwość na odrzucenie jest czymś problematycznym, ale to problem, z którym możemy coś faktycznie zrobić – i to jest bardzo dobra wiadomość.

 

Fakt, że wrażliwość na odrzucenie występuje w jakimś natężeniu u wszystkich ludzi wyjaśnia też prawdopodobnie czemu tak wiele osób z ADHD identyfikuje się z RSD i przypisuje ją jako kolejny objaw ADHD. Są ludźmi, więc są w jakimś stopniu wrażliwi na odrzucenie, więc potwierdzają to doświadczenie u siebie. Jednocześnie u osób, które dostały diagnozę wyjaśniającą dużą część ich życia pojawia się często tendencja do „podklejania” pod tą diagnozę szeregu innych swoich doświadczeń, dziwactw i objawów. To naturalna tendencja by spróbować od razu wyjaśnić jak najwięcej przez nowopoznane kryteria.

Do tego choć wiemy jak nieprzyjemne jest dla nas odrzucenie, to nie mamy bezpośredniego dostępu do tego, co przeżywają inne osoby. Rzadko też otwarcie poruszymy taki temat w rozmowie z innymi – w końcu to automatycznie odsłania nas na odrzucenie. Jeśli już takie kwestie poruszymy, to zwykle w przestrzeni postrzeganej jako bezpieczna – np. wśród innych osób z ADHD. W efekcie łatwo jest uwierzyć, że albo nasze doświadczenie odrzucenia jest wyjątkowe, albo przynajmniej jest ono czymś unikatowym dla osób z ADHD, w końcu to tylko w tej bezpiecznej grupie o nim słyszymy. (Co ciekawe Hubert Oręziak, znajomy psycholog, wspominał niedawno o tym, że jego magistrantka badała natężenie wrażliwości na odrzucenie u osób z ADHD i neurotypowych. Z tego co mówił, wyszło jej, że brak tu jakiegokolwiek związku. Jeśli pojawi się publikacja, chętnie wrócę do tematu.)

 

Co z tego wynika?

To wszystko może się niektórym czytelnikom wydawać zbędnym pedantyzmem. Co z tego, że nie ma RSD, skoro ogólnie jest coś takiego jak wrażliwość na odrzucenie? Praktyczne różnice są jednak dość istotne. Najważniejsze z nich to:

 

  • Stałość vs Możliwość zmiany

Zrozumienie, że wrażliwość na odrzucenie to cecha o różnych poziomach natężenia, a nie pojedynczy, trwały objaw ułatwia też podjęcie jakichś działań w kierunku zmiany. Jeśli przyjęlibyśmy model RSD jako elementu ADHD, to cóż, ADHD jest wrodzone. Możemy jakoś zarządzać objawami, ale nie jesteśmy w stanie się ich pozbyć. A skoro RSD jest częścią ADHD to też jest wrodzone i zawsze będzie z nami. Możemy jakoś nim zarządzać, ale jest częścią nas. Pierwotny problem zawsze zostanie. Niekiedy taka koncepcja RSD może być wręcz traktowana jako usprawiedliwienie. „Mam RSD, to genetyczne, nic z tym nie zrobię.” może stanowić łatwe wyjście z często ciężkiej i nieprzyjemnej pracy jaką może być budowanie kompetencji społecznych od zera.

W dużo lepszej sytuacji będziemy rozumiejąc, że mamy cechę jaką jest wrażliwość na odrzucenie. Jest to cecha występująca u wszystkich ludzi w różnym natężeniu. Co najważniejsze: natężenie tej cechy może się zmieniać. Zarówno w wyniku naszych celowych działań (np. terapii czy prób socjalizacji) jak i po prostu doświadczenia życiowego, dorastania, itp. Ułatwia to podjęcie pracy nad lepszym radzeniem sobie z takimi sytuacjami. Uświadamia, że nasze obecne doświadczenia nie muszą być wyrokiem, są po prostu pewnym punktem wyjściowym.

 

  • Zakrywanie realnych problemów

Wyjaśnienie różnych stanów lękowych przez koncepcje RSD może również sprzyjać ignorowaniu ich jako objawów realnych zaburzeń (np. lękowych, czy osobowości). Ot mamy etykietkę, mam RSD, a w ogóle to element ADHD po prostu. Temat zamknięty, więc nawet go nie poruszam na wizycie terapeutycznej. Albo co gorsza mam wrażenie, że poruszam. Np. rzucając skrótowiec, który terapeuta przeoczy, wszak jako koncepcja pseudonaukowa nie jest to czymś, czego znajomości można oczekiwać od terapeutów; albo mówiąc że mamy ADHD i zakładając, że lęk społeczny będzie domyślnie uznany za obecny element. W efekcie można stracić dużo czasu i frustracji bez uzyskania odpowiedniej, pełnej diagnozy naszych problemów.

Tymczasem podwyższona wrażliwość na odrzucenie jest objawem szeregu różnych problemów, od lęku społecznego po zaburzenia odżywiania. Dlatego poruszanie tej kwestii – jako faktycznego objawu, a nie wyssanej z palca koncepcji – może być kluczowe w pracy terapeutycznej.

 

  • Lepsze rozpoznawanie fachowców i szarlatanów

Dodatkowe praktyczne zastosowanie RSD jest dość proste, ale użyteczne. Jeśli rzekomy fachowiec lub ośrodek od ADHD powołuje się na RSD jako realne zjawisko, z miejsca mówi nam to, że nie jest to osoba/miejsce opierające się na dowodach naukowych, więc jakość ich wsparcia może być mocno wątpliwa. Jestem, szczerze mówiąc, dość przerażony tym jak wiele osób przedstawiających się jako eksperci powołuje się na tą nienaukową koncepcję. W wypadku niektórych jest to pewnie nie tyle niekompetencja, co czyste wyrachowanie. Mówienie klientom tego, co oczekują usłyszeć, by zachęcić ich do skorzystania z usług. Wciąż jest to dla mnie jednak czynnik przekreślający.

 

Podsumowując:

  1. Nie ma czegoś takiego jak RSD, to pseudonaukowa koncepcja.
  2. Skoro RSD nie ma, nie może być też istotną cechą ADHD, tak jak nie mogą nią być skrzydlate jednorożce.
  3. Praktycznie wszyscy ludzie wykazują się jakimś poziomem cechy jaką jest wrażliwość na odrzucenie. To jednak coś, co można modyfikować i zmieniać.

 

 


Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!

Przykładowe pytania:

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi:
Następny wpis
Poprzedni wpis