Jeśli mnie trochę znasz, wiesz, że lubię dyskutować :) Jakiś czas temu stwierdziłem jednak, że po prostu za dużo spędzam czasu na dyskusjach online i postanowiłem je znacząco ograniczyć. Z biegiem czasu zredukowałem więc takie dyskusje i to w bardzo znaczącym stopniu. Nie był to proces łatwy ani szybki (z kilku powodów), dlatego pomyślałem, że ciekawie byłoby się podzielić tym co zrobiłem w tym kierunku. Zapewne nie masz problemów z nadmiernymi dyskusjami online, ale te same strategie można przecież zaadaptować do innych tematów :)
Usunięcie bodźców
Dyskusje pojawiają się, tak ogólnie rzecz biorąc, gdy jest o czym dyskutować. Gdy pojawiają się dwa sprzeczne zdania.
Wiem, truizm, ale dość praktyczny truizm. Na Facebooku czy innych portalach łatwo bowiem o takie sprzeczne zdanie. Jesteś wystawiony na opinie bardzo różnych osób.
Przez długi czas starałem się to utrzymać, m.in. w celu nie zamykania się w swoistej bańce informacyjnej. W końcu odcinając się od osób o innych poglądach zamykam się w swoim małym światopoglądzie. Po dłuższej refleksji, czasowe koszta przypadkowego wystawiania na bodźce do dyskusji okazały się być wyższe niż alternatywa. Dużo bardziej opłacało się po prostu usunąć takie bodźce, jednocześnie planując czas na celowe zapoznawanie ze stanowiskami przeciwnymi do moich. Mogłem to jednak robić celowo, gdy mam na to czas i zasoby poznawcze, a nie przypadkiem i bez kontroli.
Od podjęcia tej decyzji, zacząłem po prostu masowo ukrywać kontakty na facebooku, tak by wyświetlały mi się aktualizacje tylko osób, z którymi mam bliższe relacje. Stałem się też zdecydowanie bardziej skory do banowania, gdy widziałem, że druga strona zdecydowanie nie jest zainteresowana merytoryczną dyskusją (choć do tego potrzebowałem jeszcze jednej zmian – pisze o niej na końcu). Nie znaczy to, że odciąłem się od wszystkich osób o innych poglądach od siebie. Po prostu unormowałem ich napływ, tym samym redukując liczbę pokus do dyskusji.
Dźwignia w działaniach
Jednym z kluczowych celów, jakie miały moje dyskusje, była po prostu walka z dezinformacją i fałszem, jakie promowane są w internecie. Oczywiście, nie łudziłem się nawet, że zdołam w tym fałszu zrobić jakiś znaczący wyłom. Po prostu wychodziłem z założenia, że im więcej osób angażuje się w tego typu projekt, tym lepsze końcowe wyniki. Odpowiedzialnością ludzi ceniących wiedzę i fakty jest przeciwdziałać dezinformacji. Nikt samemu tego nie załatwi, ale razem mamy szansę coś zdziałać.
Z tej perspektywy, indywidualne działania są jednak po prostu absurdalnie niewydajne. Powtarzanie dokładnie tej samej argumentacji po raz dziesiąty, dwudziesty czy (niekiedy) dwusetny po prostu nie jest sensownym wykorzystaniem ograniczonego czasu, jaki mamy do dyspozycji.
Dlatego jednym z projektów, które zacząłem wprowadzać były duże strony z wyłożoną jasno argumentacją w danej kwestii. Mogłem do nich odsyłać rozmówców. Sami mogli przypadkiem trafić na takie serwisy. Pozwalało mi to uniknąć wielokrotnego powielania tych samych wymian i dyskusji.
Uważność, a prokrastynacja
Przynajmniej część moich dyskusji napędzały sytuacje, w których miałem do napisania artykuł/rozdział książki/skrypt szkoleniowy/itp., a byłem na tyle zmęczony, itp., że po prostu mi się tego nie chciało robić. Dyskusja wydawała się łatwą i wygodną alternatywą. W końcu też „coś” robię, promuję jakieś fajne treści.
Teraz wiem, by być uważny na takie ryzyko i hamować się, gdy mam do niego skłonności.
Przerwa na reklamę ;)
Książka "Status: Dominacja, uległość i ukryta esencja ludzkich zachowań". Unikatowy tom, wprowadzający Cię w te aspekty ludzkiej komunikacji, które z jakiegoś dziwnego powodu są w psychologii społecznej pewnym tabu. Cóż - ich zrozumienie jest tym bardziej cenne.
Dostępna w druku i jako e-book, tylko na MindStore.pl
Wracamy do artykułu :)
Aktualizacja metafory/DPS
Tak jak o większości obszarów swojego życia myślę, na poziomie dominujących struktur poznawczych, jak o budowaniu – buduję firmę, związek, itp. – tak z dyskusją mam inaczej.
Dyskusja, debata to dla mnie coś na krawędzi sportu i wojny. Szermierka słowna. Choć próbowałem to zmienić, złożyć szpadę… To jak to DPS, metafora okazała się bardzo oporna na całościową zmianę.
Rozwiązaniem okazała się eksploracja i wzbogacenie metafory. Wciąż uprawiam szermierkę słowną. Ale zachowuję szpadę na przeciwników rozumiejących reguły takich pojedynków i mających w nich jakieś kompetencje.
Najtrudniejsza zmiana
Większość zmian, które wprowadziłem dla redukcji dyskusji była dla mnie stosunkowo prosta. Ot, zmiana pewnych zachowań, przygotowanie czegoś z wyprzedzeniem, itp.
Była jednak jedna rzecz, która była dla mnie bardzo, bardzo trudna.
Której tak naprawdę nie chciałem zmienić i musiałem do niej podchodzić wielokrotnie, z różnych perspektyw, by zdołać ją w końcu podważyć. Wciąż nie jestem pewien, czy udało mi się ją rozwiązać do końca, choć na pewno jest w tym zakresie dużo lepiej.
Miałem bowiem jedno przekonanie, które strasznie napędzało takie dyskusje. Jak również nadawało im często bardzo ostry i bezpośredni ton.
Osoby uczulone na mnie (ale wciąż z jakiegoś dziwnego powodu katujące się lekturą mojego bloga ;) ) na tym etapie mają już pewnie kandydatów na takie przekonanie. „Jestem zajebisty.” „Zjadłem wszystkie rozumy.” „Musze mieć rację.” itp. itd. Cały urok w tym, że zmiana takich przekonań, nawet gdybym je miał, nie wymagałaby specjalnie dużo wysiłku.
Przekonanie, które nie dawało mi spokoju i napędzało moje zachowanie… Z niego było mi duuużo ciężej zrezygnować.
Bo sęk w tym, że było ono w swej naturze bardzo pozytywne i dobre. A, że jego konsekwencje były destruktywne? Jak to często bywa, chciałem zachować przekonanie i pozbyć się samych konsekwencji. Nierealne, ale bardzo powszechne. Sam często pracuję z tym u klientów, a tym razem sam tego doświadczyłem.
No dobra, nie przedłużam! Jak brzmiało to feralne przekonanie?
„Ludzie są tak w głębi racjonalni i jeśli tylko przedstawi im się odpowiednio mocne dowody, zrewidują swoją opinię i zmienią zdanie.”
Tak, wiem. Idiota ze mnie.
Dla jasności: ja poznawczo, intelektualnie nawet wiedziałem, że to bzdura. Oczywiście, że ludzie nie są racjonalni. Krew i popioły, sam tego uczę na milion różnych sposobów. Błędy poznawcze, wzorce Polya, Sleight of Mouth i wiele, wiele innych tematów, które poruszam na szkoleniach. Intelektualnie wiedziałem więc, ze taka postawa jest bzdurna.
Tylko co z tego, skoro chciałem, ba, rozpaczliwie pragnąłem w nią wierzyć?
Bo czy alternatywa nie jest strasznie arogancka? Czy zaakceptowanie, że ludzie nie są racjonalni nie jest wywyższaniem się?
Dla jasności, nie miałem najmniejszych problemów z uznaniem, że sam nie jestem racjonalny. Powtarzam to od dawna. To m.in. powód, dla którego mając do wyboru własne doświadczenie i wyniki badań, wybiorę wyniki badań. Bo wiem, jak łatwo oszukać ludzkie doświadczenie.
A jednak – choć patrząc z perspektywy wydaje się to nieco dziwne – w pełni akceptując swoją irracjonalność, zaakceptowanie irracjonalności ludzi w ogóle wydawało mi się szczytem arogancji i zadufania. A ja i tak jestem arogancki i zadufany, wiec nie chciałem jeszcze wzmacniać tego trendu.
Tyle tylko, że dyskusja z racjonalną osobą, która potrzebuje po prostu odpowiedniej ilości faktów, wygląda zdecydowanie inaczej, niż dyskusja z kimś, kogo od początku uznajemy za irracjonalnego.
W tym drugim wypadku budujemy nić porozumienia i stosujemy narzędzia wpływu i perswazji. Fakty też podajemy, ale odpowiednio ubrane i bez założenia, że same wykonają za nas robotę. Nawet więcej – zdajemy sobie sprawę, że same fakty mogą wręcz szkodzić. Lepiej skupić się na odpowiednim ich podaniu, niż na ilości i/lub jakości samych faktów.
W tym pierwszym przypadku walimy faktami na odlew, bo i czemu by nie? Kłania się twierdzenie zgodności Aumann’a: „Dwie racjonalne osoby dysponujące takim samym zestawem informacji nie mogą się nie zgodzić”. Jeśli uznaję drugą osobę za racjonalną, to rozmawiam z nią tak, jak rozmawiałbym z drugim sobą*. Wobec siebie nie stosowałbym perswazji, tylko argumenty, ufając w to, że odpowiedni ich ciężar wystarczy do zmiany zdania.
* Jeśli wykryłeś tu pewną sprzeczność, pozwól, że doprecyzuję. Akceptuję, że nie jestem racjonalny, jestem jednak dostatecznie wyćwiczony w racjonalnym myśleniu, by potrafić ulegać faktom, jakkolwiek to nieprzyjemne, gdy osiągną one wystarczający ciężar. Choćbym nawet serdecznie nie trawił źródła tych faktów.
Widzisz już, co miałem na myśli mówiąc, że przekonanie brzmiało fajnie i dobrze byłoby się go trzymać, gdyby tylko nie te wredne konsekwencje posiadania go?
Nawet przy tych konsekwencjach, nawet przy pełnej ich świadomości… bogowie, ileż prób i podejść potrzebowałem, by w końcu podważyć to przekonanie! Różnica między intelektualnym, a emocjonalnym zrezygnowaniem z czegoś jest naprawdę duża. Co gorsza, nikt tego nie zrobi za Ciebie, to zawsze Ty musisz zdecydować, by faktycznie zmienić ten aspekt siebie.
Dlaczego zmiana tego podejścia była tak istotna dla mojego dyskutowania? Na pewno przyczyniła się do stopniowej zmiany tonu, jaki przyjmuję w dyskusjach. Ale nie tylko. Ułatwiła mi rezygnacje z wielu dyskusji – bo wiem, że fakty nie wystarczą i nie zadziałają. Dramatycznie ułatwiła mi rezygnowanie z dyskusji, które już rozpocząłem. Dotychczas zawsze trzymała mnie w nich nadzieja, że jeśli jeszcze podam jeden argument, jeden fakt, to rozmówca racjonalnie przeanalizuje ciężar dowodowy i pod jego wpływem zmieni zdanie.
Absurd? Jasne! To jednak wynikało bezpośrednio z mojego przekonania. I nawet gdy racjonalnie wiedziałem, że to absurd, emocjonalnie miałem jednak nadzieję.
Podsumowując
Jak widzisz, zmiana pozornie prostego zachowania – dyskusji online – była u mnie dość złożonym procesem. Składało się na nie wiele elementów – przekonania, cykl nawyków, dominująca metafora. Choć jeden okazał się kluczowy, to wszystkie miały znaczenie.
Mam nadzieję, że mój przypadek da Ci jakieś pomysły na przepracowanie własnych kwestii :) Powodzenia.
Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!
Przykładowe pytania: