Dlaczego jestem ateistą?

Ateizm to postawa w której uznajemy, że nie istnieją wystarczająco silne dowody na to, by uznać istnienie jakiegokolwiek bóstwa. (Czy to z tradycji Judeochrześcijańskiej/ abrahamicznej, czy też np. Zeusa, Thora, Horusa, Amaterasu czy Tlaloca.) Co istotne, przy takim ujęciu ateizm nie postuluje pozytywnego stanowiska jakim byłoby nieistnienie bóstw, a jedynie brak dowodów na istnienie. To dość istotna różnica w argumentacji, jak między „nie ma dowodów, że X działa” i „mamy dowody, że X nie działa”. Klasyczny ateizm postuluje to pierwsze. Podkreślam to, gdyż ma to znaczenie w kontekście ciężaru dowodowego.

To powiedziawszy, w moim przypadku poszedłbym pewnie o krok dalej. Nie tylko nie uważam, żeby istniały jakiekolwiek jakościowe dowody na istnienie któregokolwiek bóstwa, ale też uważam nieistnienie większości możliwych do opisania bóstw* (w tym wszystkich bóstw przedstawianych w najpopularniejszych religiach) za skrajnie nieprawdopodobne w świetle dostępnych dowodów. Istnienie na Ziemi niezliczonych pegazów, stad latających koni, których tylko przypadkiem dotychczas nie udało nam się zaobserwować jest czymś bardziej prawdopodobnym, niż istnienie jakichkolwiek bogów. Zawołajcie mnie jak już zaczną Wam na głowy spadać odchody latających koni, wtedy możemy wrócić do dyskusji o bóstwach.

*Wyjątkiem byłaby tu pewna podgrupa bóstw z definicji niefalsyfikowalnych, np. nie wchodzących zupełnie w interakcję z naszym światem. Typowo jednak, gdy mówimy o wierze i bóstwach, postulujemy istnienie bóstwa/bóstw wchodzących w bardzo bezpośrednią interakcję z naszym światem, reagujących na zachowania ludzi, wpływających na materialną rzeczywistość, itp. Dla uproszczenia umówmy się, że gdy będę mówił w dalszej części o bogach, będzie chodziło o wszystkich z wykluczeniem niefalsyfikowalnych. Dyskusja o niefalsyfikowalnych nie ma bowiem większego sensu – nawet jeśli istnieją nie jesteśmy w stanie w żaden sposób ocenić ich pragnień, zamiarów, intencji, itp.

 

 

Nieco o mnie

Wychowałem się w religijnej rodzinie. Ba, mam nawet wujka księdza. Nie sposób więc postulować, że nie zostałem wystawiony na „odpowiednie” wzorce. Religia była w mojej rodzinie dość istotna, zwłaszcza dla mojej matki. A jednak… Cóż, oczywiście pamięć płata figle. Mamy na przykład tendencję do przywoływania przeszłych poglądów i zachowań jako dużo bliższych obecnym niż w rzeczywistości. Tym niemniej, sięgając pamięcią w przeszłość nie jestem w stanie przywołać jakiegokolwiek momentu, w którym wierzyłbym, przynajmniej na poziomie głębszym niż dziecięce wyobrażenie starszego pana z broda w niebie. W miarę, jak to wyobrażenie przestawało być dla mnie sensowne, nic tak naprawdę go nie zastępowało. Cała koncepcja Boga wydawała mi się już wtedy dość absurdalna.

Co nie zmienia faktu, że – podobnie jak wiele osób w moim pokoleniu – jeszcze przez długie lata mniej lub bardziej regularnie uczestniczyłem w nabożeństwach, „dla świętego spokoju”. Marnowanie godziny na tydzień-dwa było łatwiejsze, niż konfrontacja z rodziną w tym zakładzie. (O czym przekonałem się przy pierwszych próbach takiej konfrontacji.) Dziś rzecz jasna jest to już kwestia jawna dla moich bliskich, ale wymagało to pewnego dorośnięcia po obydwu stronach. Wyraźniejszego zaznaczania granic z mojej strony, ale też większej akceptacji dla decyzji innych z ich strony.

Co istotne, uprzedzając popularny motyw z chrześcijańskiej propagandy (np. seria God’s not dead/ Bóg nie umarł), nie mogę powiedzieć, żebym miał w życiu jakiekolwiek konkretne doświadczenie zniechęcające mnie do religii. Nie doświadczyłem żadnej krzywdy czy poczucia krzywdy, niczego co by mnie miało jednoznacznie odrzucić od religii. Z wujkiem nie byłem może jakoś szczególnie blisko, ale pamiętam, że jak go odwiedzaliśmy to miał na parafii zwykle stertę Reader’s Digest i lubiłem je czytać – trudno to więc uznać za jakieś negatywne doświadczenie. Katechetów czy księży w podstawówce miałem różnych, niektórzy bardziej spoko, niektórzy bardziej bucowaci, ale koniec końców również nie było tam nic szczególnie zapadającego w pamięć. Wydaje mi się – choć, ponownie, pamięć płata figle – że w liceum już po prostu na religię nie chodziłem (co sugeruje, że jakieś zaznaczenie moich granic musiało już wtedy mieć miejsce i jest to dla mnie dość ciekawe gdy o tym pisze).

Innymi słowy, mój brak wiary wynikał po prostu z braku wiary. Koncepcje religijne nie miały dla mnie sensu. Opowiadane historie nie przekonywały. Mimo, że daleko mi było wtedy do osadzenia we współczesnym racjonalizmie czy sceptycyzmie naukowym, nawet wtedy chrześcijaństwo – podobnie jak inne religie – wydawały mi się absurdalne. (Mniej więcej tak jak zwykle wierzącym wszystkie religie poza ich własną ;) )

 

Absurd wiary w bóstwa

Wiara, z definicji, jest przyjmowaniem jakiegoś stanowiska jako prawdziwego bez posiadania wystarczających dowodów na jego prawdziwość, lub wręcz wbrew posiadanym dowodom na nieprawdziwość danego stanowiska.

Jest pod tym względem czymś odwrotnym od wiedzy, czyli uznawania danego stanowiska jako prawdziwego w związku z posiadaniem wystarczających dowodów na jego prawdziwość. (Lub nieprawdziwego w wypadku dowodów na nieprawdziwość.)  Wiarę możemy też odróżnić od tzw. założeń roboczych – rzeczy, które nie uznajemy za prawdziwe, ale za prawdopodobne, wiec do czasu uzyskania lepszych informacji postępujemy tak, jakby były prawdziwe. Kluczową różnicą jest tu podejście do dowodów. Nowe dowody mogą doprowadzić do zmiany założeń roboczych w obydwie strony. Mogą sprawić, że staną się one silniejsze, ale mogą też sprawić, że z nich całkowicie zrezygnujemy, na rzecz innych . Natomiast w przypadku wiary dowody nie mają większego znaczenia. Mogą ewentualnie posłużyć jej wzmocnieniu, ale nigdy jej osłabieniu.

Sama w sobie wiara jest więc czymś absurdalnym. Jeśli bowiem masz w coś wierzyć bez wystarczających dowodów, to czemu akurat w tą rzecz, a nie w inną? Skoro w żadnym wypadku nie mamy bazy w postaci odpowiednich dowodów, to jaka jest różnica między wiarą w to co wierzysz, a wiarą w coś absolutnie odwrotnego?

W miażdżącej większości wypadków odpowiedź będzie się sprowadzała do kombinacji dwóch czynników – tego, jak zostaliśmy indoktrynowani w toku wychowania, oraz naszych doświadczeń emocjonalnych i ich intensywności. Innymi słowy – tam gdzie wierzysz w dane rzeczy, wierzysz w nie dlatego, że urodziłeś się w tym miejscu w którym się urodziłeś i w tym czasie w którym się urodziłeś. Gdybyś urodziła się w innym miejscu i czasie, wierzyłabyś w zupełnie inne rzeczy niż to, w co wierzysz. Gdyby środowisko w którym przyjmowałaś pewne rzeczy na wiarę zapewniło Ci nieco inny pakiet wzmocnień emocjonalnych, w wiele z tych rzeczy byś nie uwierzyła. Prawdopodobnie nie potrafisz sobie tego wyobrazić, ale to dlatego, że nasz mózg średnio sobie radzi z wyobrażeniem tego jak byśmy funkcjonowali w zupełnie innych warunkach.

Oczywiście, to, że wiara jest absurdalna nie będzie znaczyło, że nie będziemy wierzyć. Nasz mózg bardzo chętnie przyjmuje rzeczy na wiarę. Na sawannie kilkadziesiąt tysięcy lat temu była to bardziej optymalna strategia, niż sceptycyzm. Lepiej było uwierzyć, że tamta plama w krzakach to czający się drapieżnik, niż sceptycznie iść weryfikować. Jasne, sceptycy często odkrywali, że to jednak tylko dziwny krzak czy skała. Ale raz na jakiś czas był tam jednak drapieżnik i populacja sceptyków ulegała gwałtownej redukcji. Pozbycie się takiej wiary nie jest łatwe – inaczej psychoterapeuci nie mieliby za wiele do roboty. W drugą stronę, również szczere, celowe uwierzenie w coś (a wiec często również podważenie dotychczasowej wiary) nie jest takie proste. Nie możemy po prostu zdecydować „od dziś wierzę w X”. (To znaczy możemy, tylko z tej naszej decyzji nijak nie wypłynie realna wiara.)

 

No dobrze, wiara, z samej definicji jest czymś absurdalnym. Jest pochodną uproszczonych mechanizmów organizacji świata, które miały jakąś wartość gdy w małych plemionach włóczyliśmy się po sawannach Afryki. Mechanizmów, które dziś niespecjalnie się sprawdzają. (Co, patrząc na rosnącą popularność tematyki błędów poznawczych, powoli trafia w końcu do społeczeństwa.)

No to teraz po co dodawać do tego dodatkowy poziom absurdu, czyli wiarę akurat w bóstwa?

 

W panteon wymyślonych kosmicznych czarodziejów, albo – w przypadku religii abrahamicznych – w jednego wyjątkowo potężnego i rzekomo wyjątkowo dobrego kosmicznego czarodzieja? Których trzeba przekupywać? (Czasem, wysiłkiem, materialnymi zasobami akurat dziwnym trafem pasującym kapłanom propagującym wiarę w to bóstwo, masowymi mordami i innymi podobnymi przyjemnościami.) Którzy mają wpływać w namacalny sposób na nasz świat, ale jakoś nigdy w sposób, który dałoby się jakkolwiek realnie zweryfikować?

W sumie, jak już chcesz wierzyć, to czemu akurat w bóstwo, a nie w innego człowieka? W siebie, we mnie, w Zegrzysława? Gwarantuję Ci, że dowolny człowiek na tym świecie jest nieskończenie bardziej potężny niż dowolne bóstwo. I możemy to w bardzo mierzalny sposób zweryfikować. Jeśli bowiem poprosisz dowolne bóstwo o cokolwiek, nie masz szansy dostać jakiejkolwiek jasnej odpowiedzi. Możesz sobie coś wyobrazić, możesz coś poczuć, ale nie ma opcji, żebyś dostał jasną, wyraźną odpowiedź. Jeśli natomiast poprosisz mnie o coś, np. wysyłając mi maila, masz realne szanse na otrzymanie odpowiedzi na Twoją prośbę. Będzie ona prawdopodobnie brzmiała „nie”, ale przynajmniej będzie realną odpowiedzią. Ba, będzie odpowiedzią, którą jesteś w stanie pokazać dowolnej ilości innych osób, zademonstrować, że faktycznie udało Ci się taką odpowiedź uzyskać. Nigdy w historii tej planety nie było ani jednego bóstwa, które mogłoby się pochwalić podobną efektywnością.

Oczywiście nie piszę tego by namawiać Cię do wysyłania do mnie modlitw – byłaby to bardzo głupia decyzja z Twojej strony! Chodziło mi raczej o prostą demonstrację tego, jak absurdalnym jest wiara akurat w nienamacalne bóstwa. Ludzie przynajmniej mają szansę Ci odpowiedzieć. Jeśli wierzysz w to, że jakiś człowiek jest czarodziejem mogącym spełnić Twoje życzenia, to wiara w jego czarodziejskość itp. jest głupia i absurdalna… ale przynajmniej to, że ten człowiek istnieje będzie wiedzą, a nie wiarą. To już znacznie więcej, niż w przypadku bóstw wszelkiej maści.

 

Już religie starożytnych Grecji, Rzymu czy Nordyckie wydają mi się łatwiejsze do przełknięcia niż religie abrahamiczne. Jasne, tu i tu oczekuje się od nas wiary w Świętego Mikołaja, ale przynajmniej Zeus nie ma tylu wewnętrznych sprzeczności, co Jahwe. Kult Zeusa traktował go bowiem w dużej mierze jak człowieka, z masą personalnych wad, niepohamowaną chucią, itp. Po prostu posiadającego super magiczne moce. Tymczasem bóstwa abrahamiczne są po prostu wewnętrznie sprzeczne. Jednocześnie przedstawiane są jako ludzie z masą personalnych wad, niepohamowaną pychą, mściwością i nienawiścią do wszystkiego co się przed nimi nie korzy… Oraz jako idealne, wszechmądre, wszechwładne, perfekcyjne i pełne miłości byty. Tych dwóch charakterystyk po prostu nie da się pogodzić. Musimy więc przełknąć nie tylko istnienie magicznego Świętego Mikołaja, ale zignorować fakt, że cała koncepcja tego Świętego Mikołaja jest wewnętrznie głęboko sprzeczna. Abrahamiczny Święty Mikołaj jedną ręką daje prezenty, a drugą ucina sierpem ręce po te prezenty sięgające, ot tak, bo ma akurat taki nastrój, ale wciąż ma być postrzegany jako ktoś dobry, fajny i zachęcający do wypicia szklanki coca-coli… Przynajmniej w wypadku Lokiego czy Posejdona nikt nie próbuje wmawiać, że są oni wzorcem wszelkiej moralności. Tak, potrafią być okrutni, wredni, kapryśni, wręcz psychopatyczni. Ale nikt nie udaje, że jest inaczej. Nikt nie domaga się by twierdzić na ich temat czegokolwiek innego.

To powiedziawszy, łatwiejsze do przełknięcia nie znaczy, że jakkolwiek akceptowalne. Bardziej spójny Święty Mikołaj to wciąż Święty Mikołaj. Bajka dla dzieci, z której naprawdę warto wyrosnąć.

 

No, tylko z jedną kluczową różnicą. Wierząc w Świętego Mikołaja możemy nieco nakręcić kapitalizm, wypić za dużo coca-coli, itp. Ale to szczyt negatywnych konsekwencji wiary w Mikołaja. Tymczasem wiara w religię może być bardzo szkodliwa. Może przekładać się na poczucie winy i indywidualnej krzywdy. Może prowadzić do zorganizowanych kampanii nienawiści wobec tych, którzy postrzegani są jako „obcy”, np. osób innych etniczności czy osób LGBT+. Ba, gdy przestajemy wierzyć w Mikołaja, będziemy co najwyżej nieco rozczarowani. Tymczasem odejście od religii, między innymi ze względu na jej społeczny aspekt, może być miażdżąco trudne. Może prowadzić do utraty sieci wsparcia społecznego – znajomych, przyjaciół, sąsiadów, nawet rodziny! Może prowadzić do utraty miejsca zamieszkania, np. w wypadku nastolatków. Nikt nie wyrzuci Cię z domu za stwierdzenie, że Mikołaj nie istnieje, ale w przypadku podobnego stwierdzenia odnośnie ich preferowanego bóstwa takie konsekwencje są jak najbardziej możliwe. Indoktrynacja religijna bywa tak silna, że osoby odchodzące od religii często cierpią w wyniku silnego lęku czy poczucia winy i potrzebują stosownego wsparcia terapeutycznego.

 

Wiara w bóstwa, zwłaszcza abrahamiczne jest też po prostu niezwykle egocentryczną koncepcją. Nie tylko stawia ludzi w centrum naszego świata (choć patrząc na biomasę, przegrywamy z mrówkami bez mrugnięcia okiem), ale też stawia nasz świat w centrum wszechświata.

Nasz pyłek skały w układzie słonecznym na zadupiu galaktyki na zadupiu wszechświata miałby być jego centrum i główną przyczyną powstania rzeczywistości. To jak twierdzenie, że pięćdziesięcioosobowa wioska w środku bagien, do której przez połowę roku nie ma w ogóle dojazdu, jest obiektywnie absolutnie najważniejszym miejscem w kraju i cały kraj kręci się wokół niej. (Podkreślmy – obiektywnie. Subiektywnie jasne, dla mieszkańców ta wioska może być całym światem, przynajmniej dopóki nie wyjadą poza jej granice – tak jak dla naszego gatunku Ziemia wydawała się całym światem, zanim nie udało nam się spojrzeć nieco dalej.) Zachęcam do pobawienia się aplikacjami typu Skala Wszechświata, by spróbować zobrazować jak żałośnie małym pyłkiem w skali wszechświata jesteśmy. Zakładanie, że mielibyśmy być jego centrum, że powstał specjalnie dla nas, itp. jest po prostu nieskończenie aroganckie. To bajki jakie opowiadaliśmy sobie dla wytłumaczenia otaczającego nas świata, gdy nie wiedzieliśmy jeszcze prawie nic o tym jak ten świat funkcjonuje. Dziś wiemy już więcej. I tak jak odrzuciliśmy Świętego Mikołaja odkrywając, że prezenty pojawiają się z innego źródła, tak samo warto odrzucić wiarę w kosmicznych Świętych Mikołajów.

(Znów, tutaj bóstwa nieabrahamiczne bronią się nieco lepiej, w wielu tych panteonach nie ma bowiem tezy o stworzeniu całej rzeczywistości. Grupka trzęsąca odizolowanym od reszty świata zadupiem jest bardziej prawdopodobnym scenariuszem, niż twierdzenie, że to zadupie jest centrum tegoż świata.)

 

Mamy więc absurd na absurdzie. Wiarę samą w sobie, a do tego wiarę w skrajnie wydumaną i egocentryczną koncepcję, uwarunkowaną tylko i wyłącznie miejscem i czasem w których przypadkiem się urodziliśmy, no i przy tym wszystkim potencjalnie głęboko szkodliwe tak dla otoczenia, jak i dla samych wierzących.

Dlaczego jestem ateistą? Właśnie dlatego.

 

 

A co z zakładem Pascala?

Typową odpowiedzią na ateizm jest jakiś wariant zakładu Pascala, czyli „co Ci szkodzi zachować się jakbyś wierzył/a, jak będzie ok to zyskasz, jak nie będzie ok to nic nie tracisz!” Argument ten jest jednak problematyczny z wielu powodów. Po pierwsze – świadomie wywołanie głębokiej wiary (na poziomie „faktycznie wierzę”, a nie „mam nadzieję”) jest bardzo trudne, dla większości ludzi wręcz niemożliwe. Mielibyśmy więc do czynienia z udawaną wiarą, a nie prawdziwą. Po drugie, moralność takiej „wiary” nawet w świetle większości religii abrahamicznych, jest mocno problematyczna. Nie bez powodu jedną z mądrzejszych modlitw Islamu jest „Panie, jeśli czczę Cię z lęku przed piekłem, ześlij mnie do piekieł. Jeśli czczę Cię z nadziei na raj, odmów mi raju.” Nawet gdybyśmy przeskoczyli te dwie kwestie, zostaje jeszcze trzecia, kluczowa: tak naprawdę zakład Pascala stanowi przykład manipulacji pozornego wyboru. Zakłada bowiem, że mamy do wyboru albo brak wiary, albo konkretną jedną religię (w przypadku Pascala katolicyzm). Dlaczego jednak mielibyśmy zakładać, że akurat ta religia jest tą trafną? Nawet w chrześcijaństwie mamy w końcu masę odłamów, a większość z nich jest dość wykluczająca – wiara w „złą” odmianę niczym się dla nich nie różni od wiary w Islam czy oddawanie czci Bastet. Wybór przestaje być zero-jedynkowy.

Nie skończyliśmy jednak. W końcu bogowie abrahamiczni są zazdrosnymi bogami, karzącymi szczególnie mocno za czczenie nieodpowiednich bogów. Nasze opcje zmieniają się więc w „ateizm, wiara w prawidłowego boga, lub wiara w jednego z niezliczonych nieprawidłowych” przy czym nie jesteśmy w stanie ocenić prawidłowego od nieprawidłowych. Których w tym założeniu będzie dużo więcej. A i tu ograniczamy się tylko do bóstw abrahamicznych. Co z całą masą innych możliwości? Jak wiele z tych bóstw będzie karało łatwowierność, naiwność czy wiarę w innych bogów, a ceniło wstrzemięźliwość?

Nawet analizowany w ramach swoich własnych kryteriów, zakład Pascala okazuje się więc być chybiony.

 

Argument z zegarmistrzem

Kolejny „klasyczny” argument za istnieniem bogów (a najczęściej ulubionego abrahamicznego bóstwa rozmówcy) to analogia z zegarkiem i zegarmistrzem Williama Paleya. Brzmi ona, w uproszczeniu tak, że gdybyśmy szli sobie po lesie i znaleźli nagle na ziemi zegarek, to nie uznalibyśmy przecież, że został w naturalny sposób stworzony przez procesy zachodzące w lesie. Nie, oczywiste jest, że uznalibyśmy, że stworzył go człowiek. (Zegarmistrz w oryginale. Dziś w sumie mógłby to być po prostu robot w fabryce, no ale robota z kolei też stworzył… inny robot… no ale gdzieś tam na końcu był jednak człowiek ;) ) Analogicznie więc, skoro patrzymy na świat, to nie należy zakładać, że powstał w naturalny sposób, tylko z pewnością miał stwórcę, no a stwórca świata musiał być boskim bytem!

Podstawowy problem z tą analogią jest dość prosty: wiemy, że zegarki tworzą ludzie. Gdy więc znajdziemy w lesie zegarek, wyjaśnienie pt. „stworzył go człowiek” jest bardziej prawdopodobne niż „powstał w wyniku nieożywionych, nieświadomych procesów. Ba, mamy nawet analogie organiczne zegarków, w postaci systemów odpowiedzialnych za rytmy dobowe i możemy te organiczne zegarki porównać do mechanicznych.

Jeśli znajdziesz koło strumyka gładki kamień, jest możliwe, że został on wygładzony naturalnie, przez wodę, jak i że został wygładzony celowo przez człowieka, np. jubilera, albo kogoś robiącego zabawkę dla dziecka. Jeśli masz próbkę kamieni jednego i drugiego typu, możesz porównać ten, który znajdziesz i ocenić, czy raczej powstał naturalnie, czy za sprawą świadomej ingerencji. Jest to możliwe tylko dlatego, że masz jakieś punkty odniesienia. Nie mając tych punktów odniesienia nie jesteś po prostu w stanie ocenić pochodzenia tego kamienia.

W przypadku argumentu z zegarmistrzem nie mamy punktu odniesienia. Nie dysponujemy natomiast innymi wszechświatami. Nie jesteśmy w stanie spojrzeć na inny wszechświat, który został stworzony przez bóstwo i porównać go z naszym by próbować ocenić, czy również był przez bóstwo stworzony. Nie mamy ani innych wszechświatów stworzonych przez bóstwo, ani innych wszechświatów powstających w ramach naturalnych procesów. Gdybyśmy mieli, wtedy bylibyśmy w stanie je porównać. Nie mamy. Argument z zegarmistrzem stosuje też subtelną manipulację – w analogii z zegarmistrzem WIEMY bowiem, że zegarek został celowo stworzony, implikuje to więc, że świat również musiał zostać tak stworzony. To forma manipulacji retorycznej w której postulowany wniosek przedstawiany jest jako przesłanka – petitio principii. Dlatego dużo lepszym przykładem będzie np. gładki kamień albo zapora złożona z licznych gałęzi – taka, którą mogły naturalnie stworzyć bobry, albo mogli stworzyć celowo ludzie.

 

„Ludzie potrzebują Boga by być moralnymi”

Jednym z najpopularniejszych argumentów za religią jest teza, że jest ona czymś niezbędnym dla utrzymania społecznego porządku. Gdyby ludzie nie bali się, że zostaną ukarani za swoje złe uczynki i nagrodzeni za swoje dobre czyny, to już mielibyśmy na ulicach LARP-a Purge. Krew i sperma płynęłyby rynsztokami, a niemowlęta piekły się na grillu. Jeśli więc ktoś deklaruje, że nie jest religijny, to naturalnie musi być osobą niemoralną. Takie uprzedzenia wobec ateistów są bardzo silnie potwierdzane badaniami. Są też całkowicie absurdalne.

Zacznijmy od garstki faktów. Badania pokazują, że ateiści mają albo podobny (np. tutaj) albo wręcz wyższy poziom moralności/etyki niż wierzący (np. tutaj). Co ciekawe, nawet jeśli poziom moralności jest podobny w obydwu grupach, różni się nieco jej specyfika. Wierzący jako główny czynnik budujący moralność uznają wartości sprzyjające zachowaniu spójności grupy. Ateiści natomiast oceniają moralność czynów z perspektywy ich konsekwencji.  (Dla przykładu, dla osób religijnych ważniejsze będzie czy dane zachowanie wykracza poza normy grupy i zasady narzucane przez autorytety dla grupy, dla osób niereligijnych to, czy to zachowanie kogoś krzywdzi, czy nie. ) Osoby religijne reagują również na własne zachowania (tak moralne, jak i niemoralne) silniejszymi emocjami (dumą lub wstydem, odpowiednio). Co więcej, chociaż osoby wierzące nie zachowują się bardziej moralnie niż ateiści, to twierdzą, że tak się zachowują i są bardziej moralne ( i prawdopodobnie szczerze tak uważają). Wiele badań sugeruje też silny efekt pozowania i gry pod publiczkę ze strony osób religijnych – ponieważ ważne jest poczucie przynależności do grupy, zachowują się szczególnie moralnie tam gdzie jest to widoczne, nie z powodów moralnych, a w celu zdobycia akceptacji i prestiżu w grupie. Podsumowując – w świetle dostępnych badań teza o rzekomej amoralności ateistów upada. Jeśli cokolwiek, okazują się być bardziej moralni – mniej zadufani w swojej moralności, bardziej skupieni na konsekwencjach decyzji moralnych oraz podejmujący decyzje w związku z przemyślanym systemem moralnym, zamiast grać pod publiczkę (i natychmiast przestawać, gdy publika znika.)

 

Co więcej, nie musimy się tu ograniczać do badań na ludziach. Wiele naczelnych również wykazuje się pewnym zakresem moralności, jak np. poczuciem sprawiedliwości. Silnie wskazuje to na to, że wiele naszych instynktów moralnych jest wbudowanych w ludzi „na twardo”. (Co nie zawsze musi być dobre, gdyż nasze instynkty moralne mogą nie prowadzić do wyborów etycznie optymalnych. Np. Moralne będzie uratowanie swojego dziecka z pożaru, nawet poświęcając dziesięcioro obcych dzieci. Etyczne będzie natomiast uratowanie dziesięciorga obcych dzieci, nawet poświęcając własne. Nasza wrodzona moralność skłania nas do pomocy stadu, ale jednak z pewną niesprawiedliwą preferencją dla naszych krewnych.)

 

Niezależnie od badań, samo wyobrażenie na temat ludzi zawarte w tym argumencie jest, cóż, delikatnie mówiąc bardzo złe. Czy osoby go stosujące naprawdę uważają, że gdyby dziś odkryły, że na 100% nie ma żadnego bóstwa, życia po śmierci, itp. natychmiast stałyby się seryjnymi mordercami? Czy wprost mówią nam „tylko mój lęk o utratę wyobrażonego życia po śmierci powstrzymuje mnie od zgwałcenia was i zjedzenia waszych wątrób na surowo, delektując się wyrazem waszych twarzy przy każdym kęsie?” Bezpośrednio skonfrontowani z tą kwestią, zapytani „ej, czyli Ty chcesz mnie napaść/obrabować/skrzywdzić/itp., szczerze tego chcesz, tylko twoja religia cię powstrzymuje?” praktycznie wszyscy odpowiedzą „no nie”. Wiedzą, że sami nie są tacy. Jednocześnie często po prostu boją się innych ludzi i uważają, że o ile sami nie są niemoralni, to inni już tacy mogą być.

Jak o tym myślę, to wydaje mi się wręcz, że to musi być strasznie mało komfortowe, tak na głębokim poziomie. Wiemy, że religijność sprzyja zamykaniu się w środowisku innych osób religijnych (ze względu na wspomniana kolektywną moralność). Jeśli więc przy tym wierzymy, że inne osoby religijne są moralne tylko przez swoją religię, a nie dlatego, że naturalnie jako ludzie są dobrzy (może dlatego, że sami wiemy jak często nasza rzekoma moralność była na pokaz, „żeby ludzie nie mówili”), to tak podskórnie szalenie trudno takim ludziom zaufać. To musi być naprawdę trudne.

 

To powiedziawszy, zarówno na poziomie badań, jak i prostej weryfikacji logicznej tego argumentu, możemy go chyba łatwo posłać na śmietnik historii. Ludzie bez religii nie stają się mniej moralni. Mogą wręcz stać się bardziej moralni, a ich moralność może być bardziej dojrzała.

 

 

Religia pomaga ludziom czuć się lepiej

Istnieją badania pokazujące, że religia może mieć dla ludzi wartość. O jej zastosowaniu w redukowaniu lęków jeszcze sobie zaraz porozmawiamy, ale oprócz tego mamy badania wskazujące, że religijność może mieć korzystny wpływ na zdrowie (z pewnymi wyjątkami) czy poczucie sensu. Badania na temat szczęścia okazują się być bardziej złożone – o ile część badań zdaje się wskazywać na powiązanie religijności z poczuciem szczęścia, bardziej szczegółowe analizy wskazują, że różnice te mają miejsce jedynie w krajach dyskryminujących osoby niewierzące i są pochodną tej dyskryminacji. W innych przypadkach osoby niewierzące i głęboko wierzące są podobnie szczęśliwe, a najmniej szczęśliwe są osoby umiarkowanie wierzące. To powiedziawszy, tak, przynajmniej dla części ludzi religia może być czymś wartościowym. Tyle tylko, że tym co realnie pomaga w przypadku religii są przede wszystkim poczucie sensu oraz poczucie przynależności. Obydwie te kwestie nie są nierozrywalnie związane z religią. Mogą istnieć i istnieją świeckie grupy zapewniające poczucie przynależności i wsparcia. Nie ma potrzeby wiary w bóstwo, by znaleźć poczucie sensu w życiu. Próba przypisywania tych czynników religii jako takiej, a nie czynnikom często współwystępującym z religiami jest po prostu błędem logicznym.

To powiedziawszy, jeśli ktoś czuje się dobrze ze swoją religią, hej, powodzenia. Tak długo jak nie próbuje narzucić swojej religii i jej zasad reszcie ludzkości, nawracać na siłę, itp. nie mam z tym problemów. Przyjaźnie się z ludźmi uważającymi, że Twilight Imperium** jest dobrą planszówką, wiara w kochająco-psychopatycznego kosmicznego Świętego Mikołaja jest tylko nieco mniej absurdalna. Przyjaźnię się z ludźmi, którzy nie piją kawy z wyboru, kimże bym był, gdybym ich akceptował, a odrzucał tych, którzy składają pokłony Thorowi?

Problem w tym, że miażdżąca większość religii próbuje niestety narzucać swoje standardy reszcie świata. I tu już mam problem, bo prowadzi to do cierpienia i głębokich szkód, a wszystko w imię czyichś mniej lub bardziej licznych, ale niezmiennie nieistniejących Świętych Mikołajów.

**Tak, wiem, że to wybitnie hermetyczny żart. Zostaje :) 

 

„W okopach nie ma ateistów”

Jednym z popularnych zarzutów wobec ateizmu jest to, że jest to „tylko” stanowisko intelektualne. Gdy uruchamiają się emocje, na przykład na wojnie, rzekomo okazuje się, że nagle wszyscy zaczynają jednak wierzyć. Ateizm miałby być więc w tej sytuacji nieszczery i niepełny, no bo gdy przychodzi co do czego, ludzie i tak sięgają po religię.

Spośród różnych zarzutów wobec ateizmu, ten wydaje się mieć przynajmniej jakąś podstawę. Istnieją psychologiczne koncepcje silnie wiążące religijność z lękiem. (A w szczególności przedstawiające religie jako narzędzie do radzenia sobie z lękiem.) Mamy też badania łączące lękliwość jako cechę osobowości ze skłonnością do pareidolii, dostrzegania twarzy, zwłaszcza groźnych twarzy, w przypadkowych bodźcach.  Moglibyśmy więc faktycznie oczekiwać, że osoby znajdujące się w sytuacji narażenia życia będą bardziej skłonne do wiary w jakieś bóstwo.

Oczywiście nie jesteśmy w stanie etycznie przeprowadzić badania, w którym zagrażamy życiu wierzących i ateistów, po czym sprawdzamy jak to wpływa na ich wiarę. Możemy jednak sięgnąć po tak zwany eksperyment naturalny, czyli sytuacje w których takie doświadczenia już dotknęły ludzi. Tu zaś eksperymenty zdecydowanie nie są jednoznaczne.

Jeden z nich sprawdzał zmiany w religijności żołnierzy wysłanych do Afganistanu po 11 września 2001. W tym badaniu zauważyliśmy wzrost zaangażowania religijnego u żołnierzy na misjach, w porównaniu z resztą populacji. Wzrost ten dotyczył jednak przede wszystkim aktywności religijnych (ok. 25% co tydzień uczestniczyło we mszy, wyraźny skok wobec typowego wyniku 16% w społeczeństwie), w dużo mniejszym stopniu znaczenia religii (60% uznawało religię za ważny aspekt swojego życia, w porównaniu z 50% w społeczeństwie), czy modlitw poza miejscem kultu (80% do 75%). Nie wiemy więc czy mamy do czynienia z ateistami nawracającymi się na religię, czy raczej to osoby już religijne stały się w takiej sytuacji jeszcze bardziej religijne. Sami autorzy badania wskazują tu na szereg czynników zniekształcających, jak choćby aktywne nawracanie religijne przez kapelanów wojskowych czy fakt, że żołnierze zgłaszający się na misje to nieco specyficzna grupa społeczna, której preferencje mogą nie pokrywać się idealnie z resztą społeczeństwa. Niektórzy żołnierze mogli też częściej aktywnie uczestniczyć w mszach itp. ze względu na presję społeczną. Co kluczowe, biorąc pod uwagę, że liczbę ateistów w wojsku USA szacuje się obecnie na 7-16%, nie jesteśmy w stanie stwierdzić czy którekolwiek z osób intensyfikujących swoją religijność była pierwotnie ateistą.

Drugi eksperyment naturalny porównywał religijność rodziców dzieci z poważnymi wadami serca oraz rodziców zdrowych dzieci. Co charakterystyczne, robił to w kraju, w którym to brak wiary jest pewnym standardem, mianowicie w Szwecji. W tym wypadku nie zauważono żadnych istotnych różnic między obydwiema grupami. Wadą jest tutaj potencjalnie to, że zagrożenie nie dotyczy osobiście danej osoby, tylko jej dziecka, co może oczywiście nieco wypaczać sytuacje.

Podsumowując, trudno o dowody na prawdziwość tezy o „braku ateistów w okopach”. Owszem, część osób wydaje się radzić sobie z lękiem przy użyciu religii, a wraz ze wzrostem lęku ta tendencja może rosnąć. Jeśli jednak ktoś już jest niewierzący, to nie ma powodu oczekiwać, by uciekał się do religii w ramach radzenia sobie z lękiem. Co oczywiście pozostawia nas z tym drugim, większym pytaniem…

 

Nie boisz się śmierci?

Czy świadomość, że śmierć jest ostatecznym końcem nie jest przerażająca? Czy pustka, to że kiedyś znikniesz, nie paraliżuje? A co z wszystkimi na których nam zależy? Jak można się pogodzić z tym, że nigdy już ich nie spotkamy?

Jedno z moich ulubionych powiedzeń wskazuje, że zawsze będziemy w stanie poradzić sobie z rzeczywistością, bo już teraz sobie z nią radzimy. W końcu rzeczywistość nie zmienia się tylko dlatego, że przestałem lub zacząłem w nią wierzyć. (Za wyjątkiem umownych i społecznych aspektów rzeczywistości. Te są jedynym co można faktycznie tak zmienić.) Jakkolwiek mógłbym pragnąć spotkać jeszcze kiedyś osoby, które zmarły, to się po prostu nie wydarzy. Jakkolwiek mógłbym pragnąć w jakiś sposób przetrwać po śmierci, to się po prostu nie wydarzy.

Zamiast wierzyć w mrzonki, dużo lepiej to zaakceptować. Bo tylko w oparciu o rzeczywistość mogę podjąć trafne decyzje. Decyzje, których znaczenie okazuje się w świetle tej rzeczywistości dużo większe.

W końcu jeśli wierzysz, że Twoi bliscy będą dalej trwali po śmierci, to po co teraz ich odwiedzać? Po śmierci będziecie mieli masę czasu! Jeśli jednak masz świadomość, że koniec oznacza koniec, to nagle czas z nimi robi się ważniejszy. Nagle nawet drobne formy kontaktu osiągają większe znaczenie. Nagle być może warto zrezygnować z czegoś na rzecz tych dodatkowych chwil z tymi osobami? Bo kolejnej okazji może już nie być?

Jeśli wierzysz, w życie po śmierci, możesz skupiać się na tym, by zadbać o nie, kosztem obecnego. Jeśli masz świadomość, że to Twoje życie i kolejnego nie będzie, dalszego nie będzie, po prostu masz to co masz, to zdecydowanie łatwiej jest je docenić. Zdecydowanie łatwiej zrezygnować z pracy w toksycznym środowisku. Zakończyć niesatysfakcjonujący związek. Zmienić znienawidzone miejsce zamieszkania. Czy nawet wyjść z kina czy teatru przed czasem, gdy to co oglądasz nie spełnia Twoich oczekiwań. Odłożyć niefajną książkę. Wyłączyć niesatysfakcjonujący film. Docenić czas, który masz. (Co nie znaczy, że musisz go w jakikolwiek sposób dobrze wykorzystać. Świadome obijanie się jest absolutnie uzasadnioną decyzją!)

Jasne, ta świadomość może być trudna. Zwłaszcza jeśli wyciągnąłeś zły los na życiowej loterii. Jeśli urodziłaś się w toksycznej rodzinie. Pochodzisz z biednego domu w biednym rejonie tak dalekim od świata, że telegraf byłby tam nowoczesnym wynalazkiem. Podjęłaś złe decyzje w życiu. Nie skorzystałeś z okazji, jakie Ci się pojawiły. Zaufałeś komuś, kto Cię oszukał. Za bardzo dbałaś o innych. Jeśli masz takie lub podobne doświadczenia, to zaakceptowanie, że to jest Twoja jedyna szansa, że nie będzie dogrywki, jest szczególnie trudne. Jest też niezbędne, jeśli chcesz przynajmniej jakoś skorzystać z tego czasu, jaki Ci jeszcze został. A przy okazji może zadbać o to, by inni mieli nieco równiejszy start, niż Tobie się zdarzyło. Nieco lepszą poduszkę bezpieczeństwa, gdyby podwinęła im się noga. Bo dla nich to też będzie jedyna szansa.

 

Więc gdy mnie pytasz o to, czy boję się śmierci, to nie, nie boje się. Nie gonię za nią, jeśli mógłbym ją przesuwać, to chętnie bym ją przesunął, ale jeśli wiedziałbym ot tak, z absolutną pewnością, że jutro umrę, to po prostu skorzystałbym z tego czasu najlepiej jak mogę. Bez lęku, bo i czego tu się bać?

Kilka razy w życiu byłem na krawędzi śmierci. O sekundy przed śmiercią lub trwałym uszkodzeniem mózgu gdy jako dwu czy trzyletnie dziecko próbowałem połknąć zabawkę i zablokowałem sobie tchawicę. W samochodzie jadącym ze sporą prędkością, któremu w drodze urwało się koło. O sięgnięcie po M&Msa w kieszeni od bycia mokrą plamą na zderzaku innego samochodu, takiego który ciął 150 na czerwonym w środku miasta i minął mnie o ten jeden decydujący krok. Dwa razy pod rząd zaliczając śmierć kliniczną przy rutynowym zabiegu wyrywania migdałków (sprawdzili alergię na wszystko poza jedną rzeczą, wydawałoby się mało istotną… akurat na nią miałem ostrą reakcję alergiczną.) Za każdym z tych razów (oraz w tysiącach innych przypadków, o których nawet nie wiem) całe moje życie mogło się skończyć. Mogę po prostu docenić dodatkowy czas jaki miałem i tyle. Jak również sporo szczęścia, że ten czas był generalnie całkiem przyjemny, a może nawet i wartościowy też dla innych.

Oczywiście, to że nie boję się śmierci nie znaczy, że nie boję się rzeczy z nią powiązanych. Jeśli zapytasz mnie o to, czy boję się bólu? Jasne, że tak! Niedołężności czy trwałego uszkodzenia układu nerwowego? Oj, zdecydowanie! Dlatego jestem zachwycony rozwojem technologii kabin do eutanazji. Tego, że mogę przy tej okazji skrzywdzić innych, np. w ramach wypadku drogowego? Tak, zdecydowanie. To są rzeczy, których faktycznie mogę się bać i które będą się przekładały na mój dobrostan i/lub dobrostan świata wokół mnie.

Ale bać się śmierci? To jak bać się wody, wiatru, padającego śniegu czy liści zmieniających kolor na jesień. Śmierć po prostu nadejdzie, prędzej czy później. Warto zadbać o jej komfort. Warto jak najbardziej zadbać o życie, które do niej mamy.

 

 

Ateista, tak? To czemu obchodzisz Boże Narodzenie?

Mniej więcej z tego powodu, z jakiego Ty obchodzisz Jul. Bo obchodzisz to starogermańskie święto, tylko znasz je pod nazwą Bożego Narodzenia. Obchodzisz też wtedy święto Sol Invictus, rzymskiego boga-słońca. Jak również szereg innych podobnych świąt, które w różnych rejonach świata miały mniej więcej ten sam termin, czyli okolice przesilenia zimowego. Po prostu, ludzkość jako taka przez wieki zwykła świętować początek końca zimy. Tak samo jak świętowała symboliczny początek wiosny – u nas obecnie akurat pod postacią Wielkanocy, ale historycznie w wielu różnych postaciach.

Próby przypisania tak podstawowych celebracji akurat do chrześcijaństwa są bowiem bardzo problematyczne. Po pierwsze – Chrześcijaństwo większość z tych świąt przejęło i zaadaptowało z innych religii. (Co miało duży sens polityczny. Zamiast zakazywać ludziom ich ulubionych celebracji łatwiej stopniowo zmodyfikować ich sens.) Próby twierdzenia, jakoby te święta teraz były czymś unikatowo Chrześcijańskim są więc dużym nadużyciem. Po drugie – wiele z tych świąt stało się od dawna elementem kultury i popkultury, a nie religijności jako takiej. Prosta teza: zdecydowanie więcej osób protestowałoby w Polsce, gdyby próbowano nie puszczać na święta „Kevina”/”Sam w domu”, niż gdyby stwierdzono, że w tym roku nie będzie Pasterki. A to i tak w kraju, gdzie religijność jest dość mocno osadzona w porównaniu z resztą współczesnego świata.

W praktyce Boże Narodzenie stało się po prostu uniwersalnym, popkulturowym świętem. Tak jak Nowy Rok czy Halloween. Jego „dobrą nowiną” są popkulturowe filmy, komiksy, itp. które uczą cały świat jak dana tradycja wygląda. Dlatego w ateistycznej Korei Południowej obchodzą Halloween, a w ateistyczno-buddyjsko-shintoistycznej Japonii Boże Narodzenie. To po prostu koloryt, coś jak popularyzowanie Holi  (hinduskiego festiwalu kolorów) na całym świecie, bo w sumie to fajnie jest poobrzucać się kolorowymi proszkami.

Co więcej, żyjemy w kraju w którym dość trudno jest nie obchodzić świąt w rodzaju Bożego Narodzenia czy Wielkanocy. Po prostu, świat w te dni zamiera, niezależnie od tego jakie mogą być moje prywatne preferencje. To zdecydowanie ogranicza możliwe decyzje w tym okresie. No i nawet jeśli dla kogoś osobiście dany okres może nie być w żaden sposób symbolicznie istotny, to może być istotny dla bliskich tej osoby. Sam dla przykładu nie uznaję klasycznych świąt za jakiś wyjątkowy okres. Mogły być takie 50 lat temu, gdy podróże i kontakt były dużo trudniejsze i okazja do spotkania całej rodziny raz czy dwa razy do roku była czymś naprawdę wyjątkowym. Dziś? Gdybym miał decydować całkiem pod siebie, wolałbym podjechać odwiedzić rodzinę tydzień wcześniej czy później, gdy ruch na drogach będzie mniejszy, a w tym okresie np. ogarnąć jakąś wycieczkę czy hotel-spa. Nie decyduję jednak wyłącznie w swoim imieniu, biorę też pod uwagę potrzeby innych. (Swoją drogą, już w moim pokoleniu jest to coraz bardziej powszechne podejście. Nie zdziwiłbym się więc, gdyby za 15-20 lat presja na „klasyczne” spędzanie tych świąt zupełnie zanikła, w miarę jak będą przemijały kolejne pokolenia, wspominające ten okres jako coś faktycznie specjalnego.)

 

Podsumowując

Nie istnieją jakiekolwiek dobre powody by wierzyć w cokolwiek, z definicji samej wiary. Nie istnieją jakiekolwiek powody by uznać którąkolwiek z religii za prawdziwą. Jednocześnie zaś wiara religijna jest odpowiedzialna za szereg głęboko problematycznych ruchów, tak w naszym kraju jak i na świecie, tak teraz jak i historycznie.

Dlaczego jestem ateistą? Bo absurdalne byłoby nim nie być.

 


Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!

Przykładowe pytania:

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi:
Następny wpis
Poprzedni wpis