Problemy, które moglibyśmy rozwiązać już dziś… ale nie zrobimy tego bo byłoby to politycznie nie do przyjęcia: Część 1

 

Jednym z najbardziej frustrujących aspektów zagłębienia w badaniach naukowych jest świadomość tego, jak wiele istotnych problemów moglibyśmy rozwiązać już dzisiaj, bezkosztowo lub nawet oszczędzając dużo pieniędzy… Ale tego nie zrobimy, bo jest to politycznie nie do przepchnięcia. (A jest to politycznie nie do przepchnięcia ze względu na całe dekady mniej lub bardziej bezpośredniego lobbingu ze strony poszczególnych bogatych grup interesu, które sprzedały nam kult merytokracji i indywidualnej odpowiedzialności oraz kilka innych czynników, takie jak nasza niezdolność do zwracania uwagi na koszta zaniechania.) Przyjrzyjmy się niektórym z tych problemów i oszczędnościom, jakie by wygenerowało ich rozwiązanie. To rozwiązanie, które już dziś moglibyśmy wdrożyć!

 

Temat jest na tyle długi, że choć planowałem zmieścić się w jednym wpisie, już widzę, że materiału będzie co najmniej na dwa, może nawet na trzy lub cztery. Dziś zaczniemy więc od trzech pierwszych kwestii.

 

 

Bezdomność

Tak, bezdomność jest czymś, co moglibyśmy rozwiązać tu i teraz. I to w dość prosty sposób. Badania w temacie są wręcz brutalnie jasne: najbardziej opłacalnym rozwiązaniem problemu bezdomności jest zapewnienie wszystkim bezdomnym mieszkań. (Jak również wsparcia psychoterapeutycznego, pomocy w wyjściu z uzależnień, itp. ale wszystko to dopiero w drugiej kolejności, pierwszym krokiem musi być zapewnienie takim osobom mieszkań.)

Ostatecznie, jeśli ze względu na skrajny niedobór bazy mieszkaniowej nie jesteśmy w stanie tego zrobić, drugą w kolejności najbardziej wydajną opcją jest danie takim osobom solidnej zapomogi finansowej (np. w przypadku badań w Londynie było to przeciętnie 800 funtów, typowy przedział to 700-1100), co w wypadku 60-75% osób (w zależności od badania) pomaga im w skali roku skończyć z bezdomnością.

 

Sądzę, że potrafię sobie wyobrazić reakcję sporej części czytelników. Mieszanka oburzenia, rozbawienia, pukania się w głowę, oskarżania mnie o to, że oszalałem, albo już do cna zlewaczczałem. Jak to, dawać bezdomnym mieszkania? Ot tak? Niby czemu?

Tymczasem powyższe rozwiązania nie są nawet specjalnie lewicowe. One są bardzo opłacalne już ze stricte księgowej perspektywy. Nawet jeśli nie przyjmiemy argumentu o tym, że mieszkanie jest prawem człowieka, a nie normalnym towarem rynkowym, to i tak danie bezdomnym mieszkań okazuje się być optymalną strategią, na poziomie zwykłego bilansu księgowego.

 

Większość ludzi nie zadaje sobie bowiem sprawę, że osoby bezdomne kosztują nas wszystkich, jako społeczeństwo. I to całkiem dużo. Te wszystkie sytuacje, gdy wzywana jest do nich policja, czy straż miejska. Awaryjne wizyty w szpitalu. Pobyty w areszcie i więzieniu. Dodatkowe patrole czy karetki, jakie są potrzebne w takich sytuacjach.

Jasne, moglibyśmy iść tutaj w czysty, psychopatyczny „darwinizm społeczny” (nie mający nic wspólnego z Darwinem czy teorią ewolucji i będący po prostu apoteozą egoistycznej psychopatii). Nie leczymy takich osób, niech umierają na ulicy. To jednak też generowałoby koszty. (Zwłoki i tak trzeba sprzątnąć, pochować, do tego czasu budzą silne reakcje emocjonalne ludzi co przekłada się na spadek ich produktywności, itp.) Nawet gdybyśmy poszli drogą hurrapsychopatii i zaproponowali absurdalny, idiotyczny model pt. „państwo morduje każdą osobę bezdomną”, to również generowałoby koszty, tak bezpośrednie, jak i pośrednie (koszty utrzymywania oddziałów morderców, koszty emocjonalne rodzin zamordowanych osób i wynikający z tego spadek efektywności pracy, itp.) Jakkolwiek by tego nie liczyć, wszystkie alternatywy kosztują po prostu więcej niż zapewnienie takim osobom mieszkania lub przynajmniej danie im solidnej podstawy by same mogły o takie mieszkanie zadbać. (Dla jasności, uważam powyższe dwie opcje za psychopatyczną i hurrapsychopatyczną, poruszam je tylko dlatego, że zaraz znalazłby się jakiś kuc, który mógłby próbować tak argumentować. Otóż nie, nawet w przypadku takich opcji, odstawiwszy na bok jakikolwiek kwestie etyczne, jest to po prostu nieopłacalne.)

 

Nawet licząc tylko bezpośrednie koszty (leczenie, angażowanie służb miejskich, itp.), zapewnienie osobom bezdomnych dachu nad głową jest ekstremalnie opłacalną strategią, dającą ponad 50% oszczędności względem pozostawienia takich osób na ulicy. Co istotne, mówimy tu stricte o programach bez jakichkolwiek warunków wstępnych – nie wymagają one trzeźwości, itp. przed zapewnieniem takiej osobie mieszkania. Dalsza pomoc – wsparcie psychoterapeutyczne, terapia odwykowa, pomoc w znalezieniu pracy, itp. – są takim osobom udostępniane, ale dopiero po tym, jak mają zaspokojone podstawowe potrzeby schronienia, intymności i godności.

 

Alternatywnie, jeśli faktycznie nie możemy zapewnić takim osobom mieszkania (np. ze względu na bardzo ograniczoną bazę mieszkań socjalnych), pewnym rozwiązaniem jest też danie osobom bezdomnym bezwarunkowego dofinansowania. Jego kwoty były różne w różnych badaniach, od około 800 funtów po 7500 dolarów kanadyjskich. W każdym badanym przypadku zdecydowana większość beneficjentów takiego programu okazywała się znajdować sobie dom, redukować spożycie środków psychoaktywnych, łatwiej podejmować pracę, itp. (Rozwiązanie to wciąż jest mniej opłacalne niż pierwszy scenariusz, gdyż część osób z tego systemu nie skorzysta. Jeśli nie mamy jednak odpowiednich zasobów mieszkaniowych, może to być krokiem w odpowiednim kierunku, a spadek obciążeń uzyskanych w ten sposób może umożliwić inwestycje w zapewnienie lepszej bazy mieszkań socjalnych.)

 

Dlaczego danie ludziom „ot tak” pieniędzy czy domu działa w takich sytuacjach? Bo bezdomność, zwłaszcza w naszej kulturze, jest potężnie obciążająca psychologicznie. Obok zaburzenia podstawowych potrzeb bezpieczeństwa, mamy po prostu ogromne uderzenie w naszą godność i obraz siebie. „Co takiego zrobiłem/am nie tak, że nie mam dachu nad głową” jest niezwykle obciążającym pytaniem. Nawet jeśli dana osoba mogłaby skorzystać ze wsparcia znajomych, przyjaciół czy krewnych, to często się po prostu wstydzi to zrobić. Oznacza to bowiem przyznanie się do porażki. Oznacza to bowiem narażenie ich na nieprzyjemności, choćby w postaci doświadczenia tego, że bliska im osoba jest w kłopotach. Ludzie potrafią ukrywać nawet nowotwór czy inne podobne ciężkie choroby „byle nie zrobić innym przykrości”. W przypadku bezdomności i stygmy z nią związanej ten efekt jest tylko silniejszy.

Dlatego właśnie zadbanie by takie osoby NAJPIERW miały swój kąt, a potem dopiero miały okazję podjąć interwencje w zakresie swojego zdrowia psychicznego, uzależnień, itp. jest tak istotne.

Dlatego właśnie bezwarunkowe dofinansowanie umożliwia wielu takim osobom wybicie się na chwilę, które stanowi bazę do dalszego poukładania się i kolejnych decyzji.

 

Oczywiście, tu natychmiast pojawia się neoliberalna reakcja – jak to, czemu ONI mają dostać pieniądze za darmo? Czemu nie JA? Czemu JA mam się na nich składać? Czemu ja mam oszczędzać na mieszkanie, a oni mają dostać takie mieszkanie socjalne ot tak?

Cóż, zacznijmy od tego, że i tak się składasz, obecnie, tylko więcej. Więcej Twoich środków idzie obecnie na takie osoby, niż w tych alternatywnych scenariuszach. To po pierwsze. Po drugie – bo sam możesz być kiedyś w takiej sytuacji i lepiej by nie była ona nieskończoną spiralą w dół. Po trzecie w końcu – bo w sumie co do tych mieszkań na które trzeba tak czekać i pieniędzy za darmo… To jest tu nieco rzeczy do ogarnięcia.

To powiedziawszy tego rodzaju opory sprawiają, że jeszcze długo nie rozwiążemy bezdomności, choć mamy ku temu opłacalne i humanitarne rozwiązania tu i teraz.

 

 

A skoro o tym mówimy, tak, dużą część ubóstwa da się zlikwidować ustawą

Powyższe wyniki nie były bynajmniej anomalią. Nie tylko bezdomni korzystają z bezzwrotnych grantów finansowych. Są one korzystne dla większości odbiorców.

Propaganda, w którą uwierzyliśmy mówi, że jak damy ludziom pieniądze za nic, to się rozleniwią i nie będą chcieli pracować. A jak teraz są biedni, to dlatego, że są leniwi.

Tymczasem dostępne badania jasno wskazują, że tak nie jest.

 

Osoby biedne są biedne dlatego, że nie mają pieniędzy. To zdanie może zabrzmieć jak truizm, albo wręcz tautologia… Ale właśnie ze względu na nasze kulturowe uwarunkowania taką tautologią nie jest.

Co to znaczy „być biednym”? Nie mieć odpowiedniego majątku. Więc to niby oczywiste, że osoby biedne są biedne dlatego, że nie mają odpowiedniego majątku…

Ale wszystko w naszej kulturze mówi nam co innego.

Jesteśmy wychowani w przekonaniu, że osoby biedne są biedne ze względu na ich moralne niedoskonałości. Gdyby tylko były bardziej pracowite, kreatywne, pomysłowe, skłonne podejmować ryzyko, (jakiś powód zawsze się znajdzie), to na pewno biedne by nie były.  Jesteśmy tak do tego przekonani, że bez problemu łykamy mit o tym, że wygrana w lotto dla większości osób nic nie zmienia, bo zaraz niby znów będą bankrutami. Co z tego, że badania nic podobnego nie pokazują? Narracja w którą uwierzyliśmy jest dla nas ważniejsza. Nic dziwnego, skoro jest ona tak powszechna. A czemu jest tak powszechna? Bo jest miła dla ego osób, które osiągnęły sukces i które są dziś decydującymi, zatwierdzającymi scenariusze kolejnych seriali, rozmówców do wywiadów i debat, oraz inne podobne popkulturowe przekazy, które budują w nas taki, a nie inny obraz świata.

 

Tymczasem ubóstwo niesie ze sobą szereg czynników, które drastycznie utrudniają wyjście z niego. Tak jak i zamożność niesie ze sobą szereg czynników, które utrudniają jego utracenie. Najbogatsze rodziny we Florencji dzisiaj to dokładnie te same najbogatsze rodziny co w… 1427 roku. Nie, to nie literówka. Nie w 1927 – co i tak byłoby dość niepokojące odnośnie mobilności społecznej. W 1427! W Wielkiej Brytanii taki status społeczny okazuje się być praktycznie stały z perspektywy 800 lat i jest silniej dziedziczony niż WZROST. Jak już jesteś zamożny, trudno zamożnym przestać być. Możesz stać się mniej zamożny, jasne, spaść w swoim lokalnym porządku dziobania z top 100 na top 300. Ale nie spadniesz niemal na pewno na miejsce milion pierwsze. Bo masz kontakty, znajomości, kapitał społeczny i intelektualny by jakoś się ogarnąć. (Tak, zapewne będą pojedynczy przedstawiciele zamożnych rodów, którzy wypadną z tego układu, zostaną wydziedziczeni, itp. tak jak będą pojedyncze osoby, które awansują z nizin społecznych. Będą też pojedyncze osoby, które wygrają w lotka. To wciąż nie czyni z gry w lotka dobrej ścieżki kariery. Jeśli masz ekstremalny miks szczęścia i wysiłku, to możesz wygrać ustawiony turniej pokerowy, ale to wciąż nie uczyni tego turnieju ani trochę mniej ustawionym. Zmieniajmy systemy, bo, uwaga, ekstremalne szczęście z definicji może mieć bardzo, bardzo mało osób.)

 

W rzeczywistości, wbrew neoliberalnym bajkom o merytokracji i tym jak to sukces i pieniądze są nagrodą za kreatywność, ciężką pracę, itp., a ich brak dowodem na osobistą ułomność… Zwykle tak nie jest. Nie wyklucza to tego, że będą osoby odnoszące sukces, które ciężko pracują. Ani takie, które są biedne oraz leniwe, głupie, itp. Odniesiemy się i do tego. Ale zazwyczaj osoby biedne są biedne po prostu dlatego, że nie mają pieniędzy. Co, po pierwsze, dosłownie ogłupia ze stresu. Już to sprzyja więc podejmowaniu gorszych decyzji, nie przez osobistą nieudolność, a przez brak odpowiednich zasobów. Ten brak ma jednak szereg dodatkowych konsekwencji. Znacząco utrudnia podjęcie wielu dobrych decyzji, przez zwiększenie ich kosztów. (Dla przykładu, jeśli kogoś stać tylko na mieszkanie na obrzeżach i musi zużywać 3h dziennie na dojazd do i z pracy to jest to dodatkowy czas pracy za który taka osoba nie dostaje wynagrodzenia, co zmniejsza ogólną opłacalność podejmowania pracy. Zwłaszcza, jeśli musi na ten czas opłacić opiekę dla dzieci. Sam dojazd również kosztuje.) Sprawia, że nie mamy możliwości odpowiednio zadbać o nasze zdrowie, sposób odżywiania, itp. co przekłada się na naszą długoterminową wydajność. Sprawia, że niektóre opcje dostępne dla innych po prostu nie wchodzą w grę („nie pojedziesz na studia, bo nie stać nas na zapewnienie Ci utrzymania i potrzebujemy Cię tutaj do opieki nad niedołężną babcią”). Sprawia, że nie mamy możliwości zainwestować środków w sposób, który przyniósłby duży zwrot w dłuższym okresie czasu („dziś wydam X na fotowoltaikę, co jest dużą kwotą, ale oszczędzi mi 3X w perspektywie 10 lat”). Te wszystkie rzeczy się sumują. Ba, nawet inflacja rośnie zdecydowanie szybciej dla ubogich, niż dla zamożnych!

 

Co istotne, właśnie ze względu na to jakie konsekwencje ma niedobór pieniędzy, pojedynczy duży grant okazuje się być dużo lepszą opcją, niż regularne wypłaty. Umożliwia bowiem dokonanie długoterminowych inwestycji (i zachęca do takiej mentalności). Wypłaty w gotówce są też dużo lepsze, niż w naturze. Po pierwsze dlatego, że dają dużo większą swobodę decyzji, dzięki czemu podejmowane wybory są zwykle dużo lepiej dopasowane do realnych potrzeb wspieranych osób. Po drugie dlatego, że zwłaszcza u osób ubogich koszt uzyskania pieniędzy jest nieproporcjonalnie wysoki, więc żywa gotówka daje kilkudziesięcio-kilkusetprocentowy bonus wartości względem alternatyw. Badania pokazują też, że takie dofinansownie przekłada się na szereg pozytywnych efektów (większa przedsiębiorczość, mniejsze spożycie używek, większe prawa kobiet, więcej dni spędzonych w szkole przez dzieci, generalnie gdzie patrzeć to okazuje się, cóż za zaskoczenie, że danie ludziom więcej pieniędzy czyni ich życie lepszym!

Zwłaszcza to mniejsze spożycie używek jest dla wielu osób wychowanych w neoliberalnej propagandzie szokujące. Jak to, nie przepiją tego wszystkiego? To jednak znów pochodna tej mentalności „biedni, bo sami sobie zasłużyli”. Tymczasem duża część spożycia różnych używek jest właśnie REAKCJĄ na trudną sytuację życiową, formą taniej (choć niezbyt skutecznej) autoterapii. Gdy sytuacja się poprawia, gdy ludzie mają nadzieje i możliwości na coś więcej, używki stają się mniej atrakcyjne (wiemy to też z innych badań nad uzależnieniami). W podobny sposób, wbrew popularnym wyobrażeniom, transfery pieniężne nie przekładają się na zniechęcanie do pracy, potencjalnie mogą mieć wręcz odwrotny efekt. (Jest tu jeden wyjątek, ale nie wynikający bezpośrednio z grantów, tylko z głupich rozwiązań systemowych. Jeśli granty, zasiłki itp. przyznawane są na zasadzie „do progu” i „binarnej”, czyli np. jeśli zarobisz 1999 zł dostajesz 100%, jeśli 2000zł to 0%”, to system ten zniechęca do pracy, owszem – ale dlatego, że oznacza często efektywną stawkę podatkową w rodzaju 50-80% dla najbiedniejszych! Rozwiązaniem jest tu bezwarunkowość, czyli usunięcie progu. Albo proporcjonalność, czyli np. „jeśli zarobisz 1999 zł dostaniesz 100%, jeśli 2500 zł dostaniesz 90%, itp.)

 

Wiele uważnych osób może zwrócić uwagę na to, że przecież takie programy muszą kosztować. To prawda. Jednocześnie są tu dwa dość istotne kryteria, które warto wziąć pod uwagę.

Po pierwsze, większość tak przekazanych środków jest bardzo szybko wpuszczana z powrotem do gospodarki i krąży, napędzając popyt. To przekłada się na wzrost dochodów podatkowych w dużej mierze pokrywający koszt interwencji. (Widzimy to przy programie 500+, który jest dość prymitywną formą  nie-do-końca-podstawowego dochodu nie-do-końca-gwarantowanego. Jeśli ktoś chciałby tutaj rzucić idiotycznym argumentem o tym, jak to 500+ doprowadziło niby do inflacji, proponuję sięgnąć po dane na temat inflacji w innych krajach naszego rejonu w tym przedziale czasowym i wyjaśnić jakim cudem 500+ w Polsce doprowadził do większej inflacji na… Litwie czy w Czechach. Chyba, że o czymś nie wiem i akurat wszystkie kraje naszego rejonu równolegle wprowadziły podobne polityki społeczne – z chęcią się dowiem, bo byłby to bardzo ciekawy eksperyment naturalny.)

Po drugie i ważniejsze, tak, takie programy kosztują. Tylko obecna sytuacja też kosztuje, nawet dużo więcej, po prostu tych kosztów nie widzimy i łatwo je ignorować. Nie widzimy kosztów zaniechania. Nie widzimy kosztów inwestycji w edukacje, która się marnuje. Nie widzimy kosztów brain-drainu, ucieczki ludzi wykształconych w Polsce za granicę. Nie widzimy kosztów tego, że śmiertelność niemowląt  w wielu gminach na podkarpaciu jest prawie DWA RAZY WIĘKSZA niż w Warszawie. Te wszystkie rzeczy też kosztują. Niekiedy tu i teraz – jak w wypadku tych martwych noworodków i ich rodzin. Niekiedy długoterminowo, albo przez marnowanie zasobów, które przynoszą nam ułamek tego, co mogłyby nam przynosić. Tak czy tak, te koszty tam są. Możemy co najwyżej udawać, że nie istnieją, bo łatwiej nam nie zwracać na nie uwagi.

No i po trzecie, nawet gdyby zignorować powyższe dwa punkty, suma korzyści jakie uzyskujemy (WSZYSCY!) jako społeczeństwo z takich programów jest taka, że wyraźne podbicie podatków wobec a) korporacji i b) najbogatszego 2-3% (tak, to oznacza już tych zarabiających 10 tys. miesięcznie) byłoby tu w pełni uzasadnione i szybko przyniosło zwrot wszystkim.

 

Drugim oporem może tu być pewna wizja sprawiedliwości w której nawet na minimalne pieniądze trzeba sobie zapracować. Dlaczego? Nikt tego nie jest w stanie sensownie wyjaśnić w społeczeństwie w którym korzystamy w dużej mierze ze zautomatyzowanej pracy i w którym większość najbogatszych nie wykonuje żadnej realnej pracy na swoje pieniądze, tylko je dziedziczy. No, ale „trzeba” i teraz jak to, dać mimo to pieniądze komuś, kto na nie nie zapracował? Jakże to?

Jasne, są na świecie osoby leniwe (i wiele z nich jest całkiem bogatych). Istnieją też osoby, które nie skorzystają z żadnego wsparcia w sposób, który byłby dla społeczeństwa wartościowy. Niektóre osoby może boleć to, że takie osoby też dostałyby część wspólnego tortu, nie dokładając się do  pracy.

Pytanie brzmi: czy w imię upewnienia się, że te osoby na pewno nie dostaną żadnych zasobów od społeczeństwa jesteśmy, jako to społeczeństwo, gotowi ponosić koszty ubóstwa ogromnej masy ludzi, którą z tego ubóstwa dałoby się wyciągnąć? Koszty związane ze zmarnowanym potencjałem, obniżoną inteligencją, większą przestępczością, niższą przedsiębiorczością, gorszą edukacja dzieci (co prowadzi do wielopokoleniowych kosztów) oraz niezliczonymi innymi kwestiami, których można by uniknąć? Czy jesteśmy aż tak zawzięci, żeby przypadkiem nikt nie załapał się „na gapę”, że jesteśmy skłonni dosłownie palić pieniądze, byle tylko tego uniknąć?

Na ten moment wciąż tak. Gdy przestaniemy być, może się okazać, że dużą część ubóstwa da się jednak znieść ustawą. (Zainteresowanych tematem odsyłam np. do bardzo solidnego „Dochód podstawowy” autorstwa Guya Standinga.)

 

 

Mieszkań mamy pod dostatkiem…

W kontekście bezdomności wspomnieliśmy o niedoborze mieszkań. Cóż, tu znów mamy możliwość rozwiązania tego problemu (lub dużej jego części) po prostu odpowiednimi decyzjami politycznymi. Decyzjami których, niestety, nie podejmiemy. Decyzjami, które nieźle sprawdziły się w wielu innych krajach.

 

Zacznijmy od tego, że wbrew popularnym tezom w Polsce NIE MA obecnie niedoboru mieszkań. (Z korektą na sytuację Ukrainy i przypływ uchodźców z tego rejonu. Można jednak oczekiwać, że to sytuacja w dużej mierze tymczasowa, już teraz źródła pokazują, że część uchodźców zaczyna wracać, tu zaś dyskutujemy o ogólnej polityce mieszkaniowej.)

Tzn. jest, szacowany w 2019 na około 650 tysięcy lokali…

Tylko że w tym samym 2019 szacowano, że około 800 tysięcy lokali na rynku nie jest w żaden sposób wykorzystywanych. Zostały nabyte jako miejsce inwestycji, albo wręcz wprost pod kątem tzw. flippingu, czyli odsprzedaży mieszkania w krótkim czasie za dużo większa cenę.

I stoją.

Puste.

 

A, obecnie szacuje się, że takich lokali jest ponad milion.

Milion lokali. Załóżmy, że przeciętnie 3 osoby na lokal, stereotypowa para z dzieckiem. To TRZY MILIONY ludzi, którzy mogliby mieć gdzie mieszkać. Prawie DZIESIĘĆ PROCENT POPULACJI kraju.

 

Załóżmy, że część tych mieszkań jest zrujnowanych, część malutkich, część rejonach gdzie nikt nie chce mieszkać (dane na to nie wskazują, ale bądźmy łaskawi dla hipotetycznych kontrargumentujących). Załóżmy, że te szacunki są zawyżone DWUKROTNIE. Trudno chyba bardziej iść dyskutantom na rękę, co?

Wciąż oznacza to wciąż, że półtora miliona osób, pięć procent populacji mogłoby mieć własne mieszkanie – niekoniecznie na własność, ale po prostu miejsce, w których na sensownych warunkach mogłyby mieszkać. Problemem nie jest już zbudowanie nowych mieszkań. Ba, akurat większość takich mieszkań inwestycyjnych jest w bardzo dobrych punktach, w centrach miast. To, że stoją puste przekłada się więc na obciążenie peryferiów miast, wzrost ruchu samochodowego i zbędnego ruchu w komunikacji miejskiej, oraz szereg innych problemów. A, to wyliczenie z tego co wiem nie bierze pod uwagę mieszkań używanych do airbnb i podobnych akcji. Mowa tu stricte o lokalach, które stoją całkowicie nieużywane.

Biorąc pod uwagę, jakie koszta społeczne niesie ze sobą ubóstwo mieszkaniowe i jak taka sytuacja napędza wzrost nierówności, biorąc pod uwagę jak trudne jest dla większości osób, nawet w wypadku wysoko wykształconych specjalistów zarabiających w top 1% społeczeństwa, zakupienie mieszkania… Czy ta sytuacja naprawdę powinna tak wyglądać?

 

Tak, wiem, wiem, już słyszę tutaj obrońców „świętego prawa własności”. Tylko realistycznie – ŻADNE prawo nie jest absolutnie święte. Zawsze znajdują się wyjątki, które sprawiają, że akurat w danym momencie uznajemy prymat innego „świętego prawa” nad tym, które akurat rozważamy. Prawo do wolności słowa jest ważne… ale ograniczamy je wobec osób udostępniających treści pedofilne, absolutnie słusznie! Prawo do wolności jest ważne – ale ograniczamy je wobec osób skazanych prawomocnym wyrokiem. Prawo do życia jest ważne… ale ratownicy podejmujący decyzje o triażu wybierają czyjeś prawo przed prawem kogoś innego, godzimy się też z tym, że w obronie własnej istnieje możliwość naruszenia tego prawa drugiej osoby. Prawo do nie bycia torturowanym jest ważne, ale medycy nie dysponujący  środkami przeciwbólowymi wciąż mogą próbować ratować życie pacjenta, choć doświadczenie to będzie dla takiej osoby torturą.

Co więcej, nawet prawo własności jak zdefiniowane w karcie praw człowieka ONZ nie jest w żaden sposób uniwersalne. Punkt ten mówi, że nikt nie może zostać w arbitralny sposób pozbawiony swojej własności. Innymi słowy, społeczeństwo nie może po prostu przyjść i powiedzieć „Ty, Zegrzysław Toster, masz mi oddać swój zegarek, bo tak mi się podoba.” Nie jest jednak arbitralnym stworzenie reguły społecznej „każda osoba o majątku powyżej miliarda złotych jest zobowiązana oddać wszystko co wykracza ponad ten majątek.” Jeśli Zegrzysław byłby jedyną osobą o majątku ponad miliarda, byłby w stanie w sądzie dochodzić do tego, że faktycznie reguła ta jest nakierowana wyłącznie na niego i doprowadzić do jej podważenia. O ile grupa właścicieli nadwymiarowych, niewykorzystanych mieszkań jest jednak w Polsce dość wąska, to nie jest na tyle wąska, by można było obejmujące ją przepisy określić mianem arbitralnych.

Podsumowując – nie tylko „święte prawo własności” nie miałoby w tym kontekście większego znaczenia, ale też nawet gdyby miało, nie ma powodu by argumentować, by jest ono ważniejsze od praw człowieka innych członków społeczeństwa, które narusza. Np. prawa do życia osoby, która umrze na nowotwór wywołany wdychaniem spalin związanych z nadwymiarowym dojazdem ludzi do pracy w wyniku zablokowania szeregu mieszkań w centralnych punktach miasta w imię prawa własności.

 

Nie znaczy to, że prawo własności nie jest ważne i należy przejść teraz do masowego wywłaszczania. Są jednak możliwe takie rozwiązania, które prowadzą do znaczącego rozwiązania problemu w sposób będący relatywnie fair wobec wszystkich zaangażowanych. Czy będą idealne? Nie. Ale załóżmy, że przywrócą na rynek na przyzwoitych warunkach 25% tego stanu mieszkaniowego. To nie tylko 750 tysięcy osób, które będą mogły żyć w lepszych, zdrowszych i bardziej produktywnych warunkach. To nie tylko masa relacji, które się nie rozpadną ze względu na nadmiarowy stres, mniej samobójstw i szereg innych benefitów. To nie tylko wzrost efektywności pracowniczej masy ludzi oraz poprawa ogólnych warunków życia wszystkich (bo, ponownie, sensowniejsze wykorzystanie bazy mieszkaniowej = mniej samochodów w korkach, mniej pasażerów w komunikacji miejskiej w godzinach szczytu, redukcja modelu praca/sypialnia). To również znacząca zmiana warunków najmu, sprawiająca, że ceny najmu i sprzedaży wszystkich innych mieszkań spadną, czyniąc je bardziej opłacalnymi dla wszystkich, poza, ponownie, ułamkiem procenta populacji, który korzysta z obecnej sytuacji. Znów, to bardzo pesymistyczne szacunki. W rzeczywistości skala zmiany byłaby prawdopodobnie dużo większa.

Jak możemy to zrealizować, tak by jednocześnie poszanować własność, oraz zadbać o to, by własność nie odbywała się kosztem ogromnej masy innych kwestii?

 

Dla przykładu, możemy wprowadzić bardzo progresywny podatek katastralny, zaczynający się od drugiego mieszkania (i gwałtownie rosnący z kolejnymi). Robi to coraz więcej krajów na świecie.

Możemy wprowadzić bardzo wysokie dopusty podatkowe za wszelką działalność flipperską, jak np. właśnie wprowadza Kalifornia.

Możemy wprowadzić regulowane ceny maksymalne najmu, redukując opłacalność zakupu mieszkań tylko  Jak np. w Berlinie.

Możemy w końcu zabrać się za Airbnb, który jest zwykłym łamaniem prawa – usługą hotelarską ignorującą wszelkie przepisy związane z prowadzeniem usług hotelarskich. Zrobił to już np. Nowy Jork, wprowadzający zasadę, że możesz, owszem, podnająć na parę nocy pokój w mieszkaniu. Ale tylko takim, w którym ktoś na stałe mieszka i jest zameldowany, tak jak miało to wyglądać w początkach funkcjonowania serwisu.

Możemy wprowadzić zasadę umożliwiającą państwu lub miastu wykupić za ułamek ceny mieszkanie, które zbyt długo stoi puste, po czym przekształcić je na mieszkanie komunalne. Tak jak wprowadziła to Barcelona i nad czym pracuje Berlin.

Możemy drastycznie ograniczyć możliwość odpisania od podatków zakupów mieszkania na firmę, oraz zrobić solidne śledztwo odnośnie dotychczasowych zakupów tego typu, ponieważ taki zakup był w Polsce minionej dekady bardzo, bardzo popularną formą unikania podatków. Nie bez powodu jakieś 75% mieszkań od deweloperów było kupowanych za gotówkę, podczas gdy podobne proporcje na rynku wtórnym były dużo, dużo niższe. To nie jest tak, że te mieszkania deweloperskie były dużo bardziej opłacalne czy lepszą inwestycją. Ale jak kupujesz od developera, to możesz sobie odpisać VAT (8%) oraz podatek dochodowy, co razem daje prawie 25% zniżki. To tak jakby mieszkanie za 800 tysięcy kupić za 600 tys. Nawet jeśli tych 800 jest zawyżone i realnie mieszkanie warte jest 700 tys, to i tak jesteś 100 tysięcy do przodu! Zły układ?

 

Te czynniki mogą w prosty sposób sprawić, że zakup mieszkania przestanie być traktowany jako alternatywa – i to bardzo dobra – do innych form inwestycji. Bo mieszkania nie powinny funkcjonować w kategorii dóbr inwestycyjnych, z tego banalnie prostego powodu, że schronienie jest nam niezbędne do przetrwania, a odpowiednie warunki tego schronienia do rozkwitu.

Wciąż, jeśli ktoś się uprze, by w to inwestować, będzie mieć taką możliwość. Ale szereg prawnych i podatkowych inicjatyw będzie taką osobę zdecydowanie zniechęcało do wyboru akurat tej opcji na rzecz innych, dla których rola instrumentu inwestycyjnego nie będzie tak społecznie szkodliwa.

Fakt, że te systemy już w wielu wypadkach wprowadzono i już działają pokazują, że takie modyfikacje są możliwe, a wizje ucieczek do rajów podatkowych czy dziwnych metod obchodzenia takich przepisów nie okazały się być wystarczająco trafne, by podważyć sensowność takich projektów. (Szedłbym wręcz w to, że nie okazały się w ogóle trafne, ale nie chce mi się dowodzić tak szczegółowego scenariusza, a zgodzenie się na mniej intensywny wciąż nie podważa mojego stanowiska.)

Więc tak, dałoby się rozwiązać kryzys mieszkaniowy kilkoma ustawami. Dlaczego tego nie wprowadzimy? Bo neoliberalizm wyprał nam głowy hasełkiem o świętym prawie własności. Oraz dlatego, że, ponownie, łatwo nam się liczy bezpośrednie koszta, a trudno nam dostrzegać koszta zewnętrzne różnych opcji i alternatyw, przez co nie dostrzegamy jak wiele nas obecna sytuacja kosztuje.

 

Mamy środki, mamy możliwości, nie mamy woli

Jak więc widzisz, trzy wydawałoby się bardzo duże problemy są czymś, czego znaczące lub pełne rozwiązanie jest w naszym zasięgu.

Przy okazji, te programy zapewnienia bezdomnym mieszkań? One działają i sprawdzają się bardzo dobrze, np. w Finlandii.

Te programy dbające o pulę mieszkań dostępnych dla obywateli? One działają i sprawdzają się bardzo dobrze, w różnych wariantach np. w Berlinie, Barcelonie czy Kaliforni.

Bezwarunkowy dochód podstawowy? Znów, badania wskazują, że to po prostu działa (choć tu, by być fair, nie było jeszcze pełnej próby ogólnokrajowej takiego systemu, jedynie próby na mniejszą skalę).

To da się wprowadzić. To zostało przebadane.

Ale nie wprowadzimy tego, bo uwierzyliśmy w bajki i trzymamy się tej wiary wbrew dowodom naukowym.

 

Co gorsza, to nie jest jedyny zakres, w którym możemy takie decyzje podjąć, a tego nie robimy. Podobne kwestie dotyczą choćby więziennictwa czy narkotyków. Ale do tego wrócimy za jakiś czas w kolejnym wpisie z tego cyklu.

 


Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!

Przykładowe pytania:

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi:
Następny wpis
Poprzedni wpis