Dzikie fantazje, czyli pogadajmy sobie nieco o zwierzętach i o ludziach pierwotnych…

Mamy, jako społeczeństwo, wyjątkowo skrzywione wyobrażenie na temat dzikości. Zarówno u zwierząt, jak i u ludzi pierwotnych. Albo ją idealizujemy, wyobrażając sobie cudowną naturę i wspaniałych „szlachetnych dzikich„… Albo odwrotnie, widzimy dzikość jako bezmyślną furię, rozrywającą kłami i szponami wszystko i wszystkich wokół… No, względnie pomagającą sobie maczugą w ramach rozwoju „cywilizacji”.

Obydwa poglądy są historycznie, etologicznie i antropologicznie fałszywe i głupie. Obydwa kształtują nam w głowach skrajnie wypaczony obraz rzeczywistości.

 

Dlaczego o tym postanowiłem dziś napisać? Jestem komiksiarzem i chętnie wypatruje na rynku nowości. Jedną z nich był „Last book you’ll ever read”, nowy komiks o autorce, której książka doprowadza ludzi do szaleństwa. Jako, że fabularnie bardzo to przypominało jeden z moich ulubionych filmów wszechczasów, „In the Mouth of Madness”, sięgnąłem po niego z zainteresowaniem. O ile jednak w „ItMoM” siłą sprawczą były pradawne bóstwa spoza świata, o tyle w tym nowym tytule była nią rzekoma „dzikość”, „jesteś łowcą czy ofiarą”, dla której społeczeństwo tylko stworzyło kłamstwo-klatkę.

I szczerze, wkurzyło mnie to. Bo nie dość, że to straszna klisza – gorsza nawet niż odwołania do Lovecrafta dzisiaj (bo 25 lat temu, gdy wychodziło „ItMOM” kliszą jeszcze nie były), to jeszcze jest to klisza po prostu głupia i szkodliwa.

(Trigger warning: gwałt, przemoc) Przypomniało mi się wtedy też, jak jeden z czytelników prosił, żebym odniósł się do tekstów z różnych manosferycznych forów, gdzie padały chore fantazje typu „kobiety tak naprawdę ewolucyjnie chcą być gwałcone, bo w naszej przeszłości stadem rządzili psychopaci, jak któraś się opierała to miała rozwaloną głowę maczugą, więc opór został usunięty z genów”. Wtedy stwierdziłem, że nie chce mi się nawet wchodzić w dyskusje z takimi absurdami, ale po lekturze wspomnianego komiksu zdałem sobie sprawę, że sens może mieć odwołanie do całej wypaczonej koncepcji dzikości. Przy okazji, piekąc dwie pieczenie przy jednym ogniu, będę się mógł też odnieść do fantazji idealnej komitywy, dobroci i łagodności w dzikim świecie, popularnych z kolei w różnych około-newage’owych środowiskach.

Bo widzicie, o ile sam spór wyobrażenia natury jako „wojny wszystkich przeciw wszystkim” oraz natury czystej, nieskalanej cywilizacją, dobrej i szlachetnej w sposób wrodzony i automatyczny toczył się co najmniej od XVIII wieku, to jak to pięknie ujął Terry Pratchett „Większość ogromnych triumfów i tragedii w historii było skutkiem nie tego, że ludzie są z natury dobrzy, czy z natury źli, tylko ludzie są z natury ludźmi”.

 

 

Dzikość to nie przelewki

Ach, krąg życia! Roślinożercy jedzą rośliny, mięsożercy jedzą roślinożerców, po czym sami umierają i zasilają glebę, na której rosną rośliny, które jedzą roślinożercy. Piękna harmonia, która okazuje się jednak na tyle nierealna, że nawet w „Królu Lwie”, kreskówce, która ten model spopularyzowała, gdy przyszło co do czego Simba ten krąg życia złamał i hakuna-matatował owadziki, a nie Pumbę. (A potem obalił Skazę bo ten, hmm, nieodpowiednio… kontrolował pogodę?)

W rzeczywistości bowiem nie ma czegoś takiego jak krąg życia. Rośliny czerpią zasoby z ziemi, słońca i atmosfery. Roślinożercy zjadają je, z około 10-krotnie mniejszą wydajnością (potrzeba 10 kalorii uzyskanych ze słońca na 1 kalorię uzyskaną ze spożycia rośliny), a mięsożercy zjadają roślinożerców, znów z około 10-krotnie mniejszą wydajnością. Jedyne, co mięsożercy faktycznie robią, to (zwykle) utrzymują liczbę roślinożerców na tyle niską, że ci nie wyjałowią zupełnie danego terenu z roślinności. Zwrot składników odżywczych do ziemi z trucheł mięsożerców jest niewielki i relatywnie nieistotny. Owszem, to system, który działa, ale nie żaden harmonijny krąg, tylko układ w którym jedni korzystają dużo bardziej niż inni. Co więcej – system „zwykle” działa. Czasem nie zadziała. Czasem drapieżniki zjedzą zbyt wiele i potem same padają z głodu. Czasem roślinożerców zjedzonych będzie za mało i jednak dany teren wyjałowią i same zaczną padać. Mniej więcej to funkcjonuje, ale nie jest też tak, że zawsze, wszędzie i idealnie.

Również wizja dzikich plemion żyjących w harmonii i pokoju jest, cóż, dość naiwna. Ludzie są przede wszystkim ludźmi, wiele naszych obecnych problematycznych zachowań mieliśmy i u „dzikich” plemion. Np. „szlachetni” Indianie z północnoamerykańskich równin potrafili polować na bizony przez masowe płoszenie stada z klifów. Dziesiątki lub wręcz setki przestraszonych zwierząt spadało w przepaść, a rdzenni mieszkańcy nie mieli jak przejeść takiej ilości mięsa. I nawet nie próbowali. Wycinali tylko najlepsze kąski, zostawiając resztę by zgniła. Trudno to określić jakkolwiek harmonijnym czy zrównoważonym podejściem.

Trudno też mówić o pokoju. Choć skala konfliktów i przemocy u prymitywnych ludzi pozostaje tematem zawziętych antropologicznych i archeologicznych debat, poza dyskusją pozostaje fakt, że nasi przodkowe stosowali przemoc. Być może stosowali ją tylko w sytuacjach niedoboru zasobów – zbyt wiele zbyt dużych plemion na zbyt ubogim terenie, zwłaszcza gdy epoka lodowcowa gwałtownie zredukowała zasoby dostępne dla wszystkich. Być może była bardziej powszechnym czynnikiem, odpowiedzialnym wręcz częściowo za to jak ewoluowaliśmy. Wiele dowodów archeologicznych pochodzi z masowych pochówków, te zaś ze swej natury będą sprzyjały raczej gwałtownej śmierci. Możemy więc dyskutować o skali, ale zdecydowanie nie możemy twierdzić, że nasi przodkowie byli zadeklarowanymi pacyfistami. Przemoc jest elementem naszego dziedzictwa, czy nam się to podoba, czy nie.

Natura zdecydowanie nie jest tą cudowną harmonią, która pasowałaby do dualizmu „dobra natura/zła cywilizacja” propagowanego w różnych nurtach new age. Choć w wypadku konkretnie cywilizacji, wiele wskazuje, że najgorszy jest pewien przedział pośredni. Tam, gdzie już osiedliśmy (więc gęstość populacji rośnie), liczba zasobów jest relatywnie ograniczona, więzy bliskości są ograniczone, a metody ogarniania całości wciąż są mało rozwinięte. To wtedy pojawiają się przejawy skrajnego barbarzyństwa – popisowe tortury, egzekucje i ogólna lekkość w podejściu do ludzkiego bólu i cierpienia – które dopiero z dalszym rozwojem cywilizacji uznawane są za coś złego, a które bardziej prymitywnym plemionom nigdy nie przyszłyby do głowy. Największa dzikość – tak jak ją sobie dziś ludzie powszechnie wyobrażają – wydaje się być pochodną pewnego umiarkowanego poziomu cywilizacji, a nie ani totalnie prymitywnych plemion (u których widzimy ślady przemocy, ale nie ślady tortur), ani nie rozwiniętych cywilizacji (które stopniowo w ogóle odchodzą od przemocy).

 

Ale dzikość to też nie jatka

Mówiliśmy już o tym, że new-ageowcy nie mają racji, natura nie jest obszarem pięknej harmonii i miłości wszystkich do wszystkiego. Jednak druga strona, zwolennicy „głębokiej dzikości”, również mają wypaczone wyobrażenie tego, jak to faktycznie w naturze wygląda. Tak jak po jednej stronie jest idealny „krąg życia” i perfekcyjna harmonia, tak po drugiej stronie mamy do czynienia z mieszanką Mad Maxa i kina klasy gore, gdzie byle drobiazg może doprowadzić do wściekłego wybuchu i natychmiastowego morderstwa.

Tego również badania nijak nie pokazują. Zresztą, taki model byłby po prostu nie do utrzymania długoterminowo. Wymordowalibyśmy się szybciej, niż zdołalibyśmy rozwinąć do współczesnego poziomu. Jest bowiem kilka kluczowych kwestii, których model „wojna wszystkich ze wszystkimi” po prostu nie bierze pod uwagę.

 

Po pierwsze – wojna jest kosztowna. Dla wszystkich biorących w niej udział. To gra o sumie ujemnej – koniec końców zasobów jest mniej, niż gdy zaczynaliśmy partię. Gdyby faktycznie wszyscy toczyli bezwzględną, absolutną wojnę ze wszystkimi, to cały system dawno by się posypał. Dlatego też faktyczne wojny w naturze zdarzają się wyjątkowo rzadko. Dotyczą kilku gatunków mrówek, niektórym odmianom szympansów zdarzały się celowe walki na wyniszczenie innego stada i to w zasadzie tyle.

Nie znaczy to, że nie ma w naturze przemocy. Jest. Ale na dużo bardziej ograniczoną skalę. A w wielu obszarach po prostu pozorowana.

Dla przykładu, łosie i jelenie walczące ze sobą na poważnie ryzykowałyby wzajemne poważne okaleczenie, na czym ucierpiałyby obydwa walczące osobniki. Dlatego zamiast tego wolą grę pozorów, napuszenie się, pokazanie w drobnych przepychankach kto jest górą, a nie próby realnego uszkodzenia rywala. Podobnie niedźwiedzie, kiedy trafią na potencjalnego rywala, nie rzucą się, a po prostu ocenią który jest większy i ustąpią.

Nawet najgroźniejsze drapieżniki nie rzucają się na wszystko i na wszystkich. Przez większość czasu odpoczywają i regenerują siły. Na łowy ruszają gdy są głodne lub gdy coś uruchomi u nich automatyczne, instynktowne reakcje.

U ludzi, co ciekawe, działa to bardzo podobnie. Ogromna część działań około walki to raczej symboliczne pohukiwanie, wskazywanie zagrożenia, niż próby realnej przemocy. Dużo częściej jest to rzucenie sobie groźnych spojrzeń, niż faktyczna wymiana ciosów. Chyba – oczywiście – że dochodzą tu czynniki takie jak alkohol, które – przez osłabienie kontroli zachowania – zaburzają naturalny sposób w jaki takie sytuacje byłyby rozwiązywane w przyrodzie. To jeden z tych elementów umiarkowanej cywilizacji, które mogą wyjaśniać czemu to umiarkowanie cywilizowane społeczeństwa były historycznie tymi o największym stężeniu przemocy i okrucieństwa. Również na poziomie kontaktów międzygrupowych, większość przemocy ma formę symbolicznych gróźb, raczej niż realnej walki. Co zresztą prowadzi nas do drugiego istotnego czynnika pomijanego przez zwolenników „wojny wszystkich przeciw wszystkim”.

 

Drugą istotną kwestią jest bliskość. Okazuje się bowiem, że mamy co najmniej trzy istotne kategorie osób i podchodzimy inaczej do każdej z nich. Kategorie te nie są stałe – jedna osoba może przejść między nimi, często wielokrotnie – ale nie sposób ignorować ich istnienia. Te trzy kategorie to w uproszczeniu „moja grupa”, „znajoma grupa” oraz „obcy”.

Absolutna, miażdżąca większość przemocy dotyczy tej trzeciej grupy.

Zjawisko to dobrze tłumaczy teoria gier. Jeśli mamy z kimś kontakt tylko raz – jest obcym – opłaca nam się egoistyczne zachowanie. Egoizm vs egoizm łatwo może zaś prowadzić do przemocy. Jeśli natomiast mam z kimś kontakt regularnie (znajoma grupa) lub stale (moja grupa), to dużo bardziej opłacalną strategią robi się kooperacja. A ta z kolei zmniejsza tendencje do przemocy – ani nie jest ona potrzebna, ani produktywna.

Badania antropologiczne wydają się potwierdzać takie działania. Wiele prymitywnych plemion ma oddzielne rytuały handlu/wymiany w zakresie wewnątrzgrupowym i znajomych grup, a oddzielne w wypadku obcych grup. Te drugie mogą się spotkać z formą zrytualizowanej przemocy, „handel” często polega wręcz na fizycznym wyrywaniu drugiej osobie pożądanych dóbr. Natomiast w pierwszym zakresie mamy do czynienia raczej z ekonomią wzajemnych przysług, dziś ja Ci daję coś, jutro Ty mi coś dasz, wszyscy mamy w głowie mniej więcej bilans jak to działa i czy ktoś przypadkiem nie przegina. (Całkiem prawdopodobne, że masz coś podobnego z przyjaciółmi w zakresie „kto dzisiaj stawia piwo/zaprasza do siebie”.)  Dodatkowo z bliskimi grupami często naszą wiąże pokrewieństwo – bo typowo wymieniamy się między takimi grupami potencjalnymi partnerami, w celu uniknięcia kazirodztwa (historycznie ludzie byli raczej seryjnymi monogamistami lub poliamoryczni, niż wiecznymi monogamistami, z dziećmi wychowywanymi wspólnie przez całe plemię, więc takie mieszanie pomagało redukować ryzyko zapłodnienia własnej siostry/brata).

No dobrze, ale czemu jeden wyjątkowo przemocowy osobnik nie mógłby po prostu zdominować całej grupy, jak chcieliby np. incele? Jeb maczugom komu się nie podoba, wszystkie kobiety jego, faceci wypędzeni poza plemie, itp. ? Cóż, po pierwsze – nikt nie jest indywidualnie tak silny. Jeden na jeden może mieć przewagę. Jeden na trzech, czterech? Plemię szybko by takiego osobnika utemperowało, wyrzuciło poza grupę i jako obcego po prostu zamordowało. (Jest zresztą pewna teoria antropologiczna mówiąca, że dosłownie ludzie tak siebie samych „oswoili”, po prostu mordując nadmiernie agresywne osobniki.) Ale nawet gdyby plemię nie zebrało się razem… Cóż, nawet największy macho-psychopata musi kiedyś spać. A prymitywne, ostrzone ogniem włócznie dostępne nam były praktycznie tak długo, jak długo potrafiliśmy korzystać z ognia, da się je przygotować w kilka godzin, stanowią też doskonały multiplikator siły, sprawiający, że nawet bardzo słaba osoba może sobie łatwo poradzić z silnym przeciwnikiem. Jak śpiewa Reesha Dyer, „wszystko czego było trzeba, to nóż w środku nocy, by sytuacja się poprawiła„. Idee jednego potężnego tyrana narzucającego swoją władzę w plemieniu można więc wsadzić między bajki. Coś takiego stało się możliwe, znowu, dopiero z rozwojem cywilizacji, gdy tyran był w stanie zdobyć dość zasobów by opłacić sobie lojalność straży. To jednak wymagało osiadłego trybu życia, rolnictwa i systemu w którym miażdżący procent owoców pracy jednej grupy osób był przechwytywany przez niewielką elitę.

 

Dzikość vs cywilizacja

Dlaczego więc oczekujemy takiej wojny wszystkich ze wszystkimi? (Albo, skoro już o tym mowa, harmonijnego kręgu życia?)

Bo nasiąknęliśmy medialnymi wyobrażeniami.

Przeczytaliśmy „Władcę much” i wyobrażamy sobie, że książka ta mówi coś o prawdziwej naturze człowieka. Choć gdy taka sytuacja realnie miała miejsce, żadne przewidywania z książki się nie sprawdziły, a dzieci – rozbitkowie na bezludnej wyspie – sprawnie współpracowały ze sobą.

Obejrzeliśmy „Mad Maxa” i wydaje nam się, że stwierdzenie Alfreda Lewisa „Ludzkość od anarchii dzieli tylko dziewięć niedostarczonych posiłków.” jest głęboko prawdziwe. Cóż, najnowszy Mad Max to świetny film, ale, jakby to ująć, nie. Mamy bowiem historie-  czy to wojen, czy katastrof naturalnych – gdzie takie rzeczy się wydarzały. I zamiast Mad Maxowej anarchii i rozwleczonego „wszyscy przeciwko wszystkim” powstawały wtedy dość szybko pewne struktury społeczne. Mogły być one krzywdzące dla części osób w nie zaangażowanych, owszem. Ich powstanie mogło się również wiązać z pewną dozą przemocy. Ale koniec końców, dość szybko powstawał pewien porządek społeczny i kooperacja dla przetrwania.

Obejrzeliśmy też „Avatara” i krwawią nam oczy… Znaczy się, obejrzeliśmy „Avatara” Jamesa Camerona i mamy przed oczami „indian” Na’vi, tak pięknie wspóżyjących z przyrodą, że też ta w ostatnim momencie pomogła im skopać tyłki chciwej, złej cywilizacji.

Słowem, mamy medialne wyobrażenia tak dzikości jak i cywilizacji, często stawiane w opozycji, dla dramaturgii. Tu i tu fałszywe, ale ich fałszywość nie sprawia, że słabiej wpływają na naszą wyobraźnię. Dlatego kolejny przykład takiego błędnego wyobrażenia zmotywował mnie do napisania tego tekstu.

 

Bo te rzeczy mają znaczenie. Tak, to kłamstwa, ale kłamstwa kształtujące nasz obraz świata w istotny sposób. To kłamstwa na podstawie których manosfera tworzy swoje chore fantazje, uzasadniajace kulturę gwałtu. To kłamstwa na podstawie których część religijnych środowisk próbuje argumentować, że tylko wiara w ich wariant Zeusa powstrzymuje nas przed staniem się psychopatycznymi mordercami i gwałcicielami. To kłamstwa na podstawie których część fanów światowej epidemii odrzuca szczepienia jako „niezgodne z piękną harmonią natury” (z jakiegoś dziwnego powodu nie odrzucając w ten sam sposób papieru toaletowego ani sedesu).

Natura nie jest harmonijnie pacyfistyczna, ale nie jest też bezmyślnie brutalna i okrutna. Przemoc jest realną i istotną jej częścią. Tak samo, jak współpraca i wspólne działanie. A ludzie nie są z natury ani dobrzy, ani źli. Są po prostu ludźmi.

Co jest osobną tragedią, ale o tym kiedy indziej.

 


Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!

Przykładowe pytania:

 

Podziel się tym tekstem ze znajomymi:
Następny wpis
Poprzedni wpis