Są tematy, które chciałbym poruszyć, uważam za ważne, ale jednocześnie wydają się zbyt małe, jak na cały wpis. Nie mogę też ich po prostu rozdmuchać. Sam nienawidzę tekstów po których widać, że były na siłę pompowane. Tym bardziej nie chcę na to narażać swoich Czytelników. Tematy te czekają więc na lepszą okazję, albo – jak w tym wypadku – na coś, co pozwoli mi połączyć kilka oddzielnych wątków w jedną, powiązaną narrację. Tym razem takim impulsem była lektura bardzo sensownego wywiadu z psycholożką Martą Niedźwiecką. A konkretnie jeden jego fragment, „Konia z rzędem temu, kto będzie dobry w łóżku dla wszystkich. Dla pięciu będzie dobry, a trafi na szóstą i okaże się, że nie do końca”. Ładnie połączył mi on kilka wątków, które od jakiegoś czasu chodziły mi po głowie w kontekście seksuologicznym. Wątków, które łączy kwestia założenia pewnego domyślnego wzorca „prawidłowego” seksu, wymaganego między innymi właśnie dla utrzymania logiki koncepcji „bycia dobrym w łóżku dla wszystkich”.
Domyślny skrypt seksualny
Mamy, jako społeczeństwo, wyuczony pewien domyślny skrypt tego, jak seks powinien wyglądać. Skrypt ten zakłada, że domyślną seksualnością jest seksualność męska, a w szczególności penetracja przy użyciu penisa. Fachowo mówimy tu o tzw. heteronormie (zakładaniu, że domyślnym rodzajem seksu jest seks heteroseksualny) oraz tzw. penetracjocentryzmie (uznawaniu penetracji za kluczowy element seksualności). W dużej mierze wynikają one z popkultury i pornografii*. Faktem jest też jednak, że przez długi czas ten skrypt był podstawowym modelem w seksuologii i dopiero od jakiegoś czasu zaczynamy od niego odchodzić. Klasycy seksuologii skupiali się wszak właśnie na penetracji jako sensie i istocie stosunku, to ją mierzyli, to jej zaburzenia traktowali jako główne problemy i cele do interwencji terapeutycznych. Zrozumienie, że to jednak dużo szersza kwestia, że seks może być dużo bardziej zróżnicowany i że skupienie na penetracji zamyka nas na ogromną część tej sfery przyszło dopiero z czasem. Zbyt późno, by skrypt nie upowszechnił się też w podejściu opinii publicznej.
*
Niestety, ten skrypt generuje ogromną ilość problemów.
Nikt nie jest uniwersalnie dobry w łóżku… (Ale są osoby uniwersalnie złe.)
Pierwszym z problemów wynikających z domyślnego skryptu seksualnego jest pojedynczy kulturowy standard tego, co to znaczy „być dobrym w łóżku”. Standard bardzo męskocentryczny. Zakłada on mocną, dużą i długotrwałą erekcję, zdolność do długiego uprawiania seksu bez wytrysku (zwykle co najmniej 20-30 minut), oraz oczywiście umiejętność doprowadzenia partnerki do orgazmu wyłącznie poprzez penetrację, a najlepiej jak największej ilości orgazmów.
Tymczasem w rzeczywistości penetracja trwa typowo między 3-7 minut, a stosunki trwające ponad 12 minut są rzadkością. Duża część kobiet jest też fizjologicznie niezdolna do orgazmu w oparciu tylko o stymulację waginalną, a u wielu innych jest to coś rzadkiego i trudnego. Co istotne, jest to kwestia czysto fizjologiczna, możliwa do oceny prostym pomiarem odległości między zewnętrzną częścią łechtaczki i cewką moczową. U kobiet u których jest ona mniejsza niż 2.5cm orgazmy przez stymulacje pochwy są relatywnie prawdopodobne. U tych u których jest większa, są one dużo mniej prawdopodobne, lub wręcz niemożliwe. W końcu duża erekcja może być dla wielu osób partnerskich wręcz bolesna w trakcie penetracji waginalnej czy analnej.
To jednak tylko kwestie fizjologiczne. Dużo ważniejsze są zaś po prostu indywidualne preferencje. Dla przykładu choć standardowy skrypt seksualny bardzo podkreśla rolę orgazmu (także kobiecego, ale przede wszystkim męskiego, który traktowany jest jako de facto koniec stosunku), dla wielu osób, niezależnie od płci, ich własny orgazm jest dużo mniej istotny, niż orgazm osoby partnerskiej. Choć standardowy skrypt przedstawia dłuższy stosunek jako lepszy**, będą osoby dla których krótszy stosunek jest czymś fajniejszym i bardziej satysfakcjonującym. Długi stosunek może je wręcz frustrować i irytować. Do tego dochodzą preferencje odnośnie rodzaju stymulacji, jej tempa czy obszarów. Jak również różna wrażliwość genitaliów (np. niektóre osoby preferują bezpośrednią stymulacje zewnętrznej części łechtaczki, dla innych jest ona zbyt intensywna i bolesna, potrzebują by odbywała się przez dodatkową warstwę skóry), zmiany tej wrażliwości po orgazmie, uwarunkowane doświadczeniem potrzeby seksualne, indywidualne czynniki hamujące i stymulujące pożądanie i wiele, wiele innych. To rzeczy szalenie zróżnicowane interpersonalnie i po prostu nie ma tu jednego wzorca. To co będzie mega fajne, przyjemne i pociągające dla jednej osoby, dla drugiej może być obojętne, obrzydliwe, frustrujące lub wręcz bolesne. Dlatego koncepcja jednego wzorca „bycia dobrym w łóżku” jest tak problematyczna. Bycia dobrym dla kogo?
**
Jasne, możemy dość jasno przewidzieć kto będzie w łóżku niemal uniwersalnie zły – ktoś, kogo zupełnie nie interesuje przyjemność drugiej strony. (Niemal uniwersalnie, bo i tu może się trafić czystym przypadkiem sparowanie z kimś, czyje preferencje naturalnie są dopasowane do potrzeb seksualnie egoistycznej osoby.) Natomiast nie istnieje jeden schemat „bycia dobrym”. Można wskazać na ważne elementy, w rodzaju komunikacji, których ogarnięcie zwiększa szansę na satysfakcjonujący obie strony stosunek. Jednocześnie warto mieć świadomość, że komunikacja też nie rozwiąże wszystkiego, np. gdy jedna z osób partnerskich preferuje krótkie, a druga bardzo długie stosunki.
Dlaczego warto to podkreślić? Bo wiele osób (zwłaszcza mężczyzn) buduje część lub całość swojej tożsamości i poczucia wartości w oparciu o swoją „sprawność” w łóżku***. Zrozumienie, że nie jest uniwersalna cecha, że ta sama osoba może być dla kogoś doskonała w łóżku, a dla kogoś innego zupełnie niedopasowana, może tu zdjąć ogromną presję. I odwrotnie, póki taka presja jest, może być ona dużą barierą np. do szczerego rozmawiania o swoich potrzebach w łóżku. Dla przykładu, jeśli partner jest w tej kwestii przewrażliwiony, może reagować agresją na jakiekolwiek sugestie ze strony partnerki, tym samym zniechęcając ją do ich poruszania i do zadbania o swoje potrzeby. A to długoterminowo może prowadzić do dużo głębszych problemów. Dlatego uświadomienie sobie, że nie mówimy o jednej kwestii może być tak ważne.
***
Co istotne, wiele z tych problemów zdecydowanie rzadziej występuje w parach homoseksualnych. Jest tak dlatego, że w takich parach od samego początku potrzeba jest pewna komunikacja na temat potrzeb i oczekiwań w łóżku. (Czasami bardzo symboliczna, na poziomie sygnalizowania preferencji akcesoriami ubioru w klubie, czasami bardziej konkretna i werbalna.) A to oznacza, że trudniej popłynąć z jednym domyślnym skryptem. Trudniej nawet zakładać, że taki jeden jedyny skrypt istnieje. Łatwiej też zrozumieć takie kwestie, jak to, że dwie osoby mogą być dla siebie wzajemnie atrakcyjne, ale ich potrzeby seksualne mogą być na tyle niedopasowane, że nic z tego nie wyjdzie – i nie jest to niczyja wina!
Wstyd dotyczący braku doświadczenia w łóżku
Założenie istnienia jednego skryptu seksualnego jest jednym z kluczowych czynników przekładających się na tak powszechny u osób bez doświadczenia seksualnego wstyd związany z tą sytuacją. Wstyd ten ma na pewno wiele aspektów i nie da się go sprowadzić tylko do jednej kwestii. Doświadczenie seksualne bywa między innymi traktowane jako wyznacznik przeszłej atrakcyjności społecznej/seksualnej, wedle logiki „skoro nikt mnie 'nie chciał’ dotychczas, to mówi to też o mojej obecnej atrakcyjności”. Tym niemniej postuluję, że jednym z kluczowych elementów tego wstydu jest brak poczucia sprawczości w kwestiach łóżkowych. Brak poczucia „wiem co robić, wiem jak się zachować”, połączony z założeniem „powinienem wiedzieć co robić, powinienem to umieć, jeśli nie umiem to znaczy że jest coś ze mną nie tak i nie mogę pozwolić, by inni się o tym dowiedzieli”. (Używam męskiej formy, bo skrypt ten akurat szczególnie mocno dotyczy w naszej kulturze mężczyzn.) Tyle tylko, że to założenie implikuje, że jest ten jeden „prawidłowy” sposób uprawiania seksu. Jedna prawidłowa „wiedza tajemna”, którą nabywa się przez doświadczenie – i jednocześnie już to jedno doświadczenie, definiowane jako konkretnie pojedynczy stosunek penetracyjny ma w jakiś magiczny sposób zmienić zrozumienie seksualności w ogóle.
Co gorsza, to założenie przekłada się na drastyczny opór przed komunikacją odnośnie kwestii łóżkowych. Bo skoro jest „prawidłowy” sposób na uprawianie seksu, to powinno się go po prostu znać. Jakiekolwiek ujawnienie, że się go nie zna jest traktowane jako oznaka słabości. Jako coś, co może osobę partnerską zniechęcić do kontynuowania stosunku. Stąd mamy całe pokolenia ludzi, którzy nie nauczyli się rozmawiać o potrzebach łóżkowych. O tym co dla nich fajne, co fajne dla drugiej strony. Czego chcą, a czego zdecydowanie nie chcą. Bo jakiekolwiek poruszenie tego tematu może być odebrane jako sygnał, że nie wiedzą jak „prawidłowo” się zachowywać, a przecież „powinni” to wiedzieć.
A, oczywiście podbity poziom stresu związany z tą sytuacją będzie się często przekładał na szereg problemów takich jak zaburzenia erekcji czy orgazmu. Zwiększając jeszcze poczucie wstydu, niepewności i zażenowania.
Skoro nie mamy wiedzy ani komunikacji, to co mamy zamiast tego? Zwykle: wzorowanie się na porno. Które promuje pojedynczy skrypt, ale w formacie całkowicie oderwanym od rzeczywistości łóżkowej. Skrypt, który dla części populacji może się mniej lub bardziej sprawdzać, ale dla wielu osób będzie z tego czy innego powodu problematyczny. Czasem dla jednej, a czasem wręcz dla obydwu osób w parze, które i tak dążą do odegrania skryptu, zamiast tego, co dla nich faktycznie przyjemne. Skryptu, który potrafi być szalenie toksyczny: chyba do końca życia będę pamiętał przypadek brytyjskiego nastolatka, który zapytany czemu nie przerwał pewnego zachowania gdy jego partnerka zaczęła płakać stwierdził, sam ewidentnie będąc w tym wszystkim zagubiony, że w oglądanym porno zawsze płakały, więc myślał, że tak po prostu ma być.
Tymczasem nawet jeśli masz bardzo duże doświadczenie, kluczem z nową osobą jest zawsze komunikacja. Zapytanie co dla niej jest ok, a co nie. Co lubi i jak reaguje. I tak, ze względu na to, że wszyscy wyrastamy w tych samych wzorcach kulturowych, mogą być osoby, które na takie pytanie zareagują zaskoczeniem lub oporem. Same mogą nie mieć takiej świadomości, mogły nigdy na to nie zwrócić uwagi. To jest pewne ryzyko, ale masz zdecydowanie większe szanse na to, że takie pytanie zostanie docenione. We współczesnej seksuologii idzie się nawet o krok dalej, zachęcając do masturbacji przy osobie partnerskiej i poproszenia jej o to samo. Tak by móc lepiej dostrzec jakiego rodzaju stymulacja jest dla danej osoby najprzyjemniejsza i móc wzbogacić o to swoje zachowania.
I na odwrót, jeśli nie masz doświadczenia, to rozmowa z drugą osobą o tym jaka stymulacja jest dla niej przyjemna, a jaka nie i tak jest czymś, co byłoby elementem interakcji osób mających dużo doświadczeń, ale dbających o przyjemność osób partnerskich. Dlatego nie jest czymś, czego powinno się wstydzić czy unikać. (Aczkolwiek zdaję sobie sprawę, że może to być krępujący temat rozmów po prostu, jeśli nie masz doświadczenia w poruszaniu takich kwestii. Tym bardziej nie ma więc co sobie narzucać tutaj dodatkowej presji i obaw. I tak może być trudno, bo co sobie jeszcze utrudniać?)
Narzucanie sobie standardów
Wiara w domyślny skrypt seksualny przekłada się też na to, że wiele osób próbuje się wmusić w standardy, z którymi wcale nie czuje się komfortowo. Mają inne preferencje, inne rzeczy są dla nich stymulujące czy przyjemne, ale czują się mimo wszystko zobowiązane realizować ten domyślny skrypt, nawet kosztem swojej finalnej satysfakcji seksualnej. Dla przykładu bliskość fizyczna i przytulanie jest dla nich dużo ważniejsza, niż penetracja, ale zgodnie ze skryptem dążą do penetracji jak najszybciej, bo czują, że powinny się tak zachować.
Dlatego kluczowe jest zrozumienie, że nie ma takich standardów, nie ma takiego skryptu, jest po prostu dwójka**** osób, które mogą ze sobą przyjemnie spędzić czas. Być może odczuć ze sobą większą bliskość. Może po prostu dobrze się bawić wspólnie ruszając. Może po prostu pobyć ze sobą w innej formie niż zwykle. To Wy decydujecie, to dla Was ma być fajnie. Jeśli Wam coś pasuje, jeśli obydwie osoby wyrażają na coś świadomą zgodę, to tak jak będzie Wam dobrze, będzie dobrze. Żadna z osób partnerskich nie miała orgazmu, ale wszystkie czują się wyśmienicie? Super! Chcecie iść na rekord i rywalizować o to kto ile orgazmów będzie mieć tej nocy? Też super! Potrzebujecie tak naprawdę drobnej stymulacji, a potem zasnąć w swoich ramionach i odpocząć? Doskonale! Nie ma tu jednego skryptu, jednego wzorca.
Są potrzeby, komunikacja i wspólna przyjemność. Terapia Seksualna Oparta na Intymności definiuje seks jako „Tworzenie wzajemnej erotycznej przyjemności, niezależnie od formy, jaką będzie ona przyjmować.” To cudna definicja, bo skupia się na tym, co najważniejsze – na zaangażowanych osobach, a nie na jakichś narzuconych wzorcach zachowań.
****
Ba, współczesna seksuologia znów idzie tu o krok dalej. W nowych nurtach pojawia się np. koncepcja prawdziwej otwartości w seksie i mówienia o rzeczach, które zdecydowanie wychodzą poza domyślny skrypt, skupiony na podgrywaniu pewnych ról, zamiast na szczerej obecności. Niczym aktorzy dbający o to by nie burzyć tzw. „czwartej ściany” i nie wskazać publiczności na to, że „ejże, jesteśmy tak naprawdę w teatrze i odgrywamy przedstawienie, to się nie dzieje na prawdę”, osoby uprawiające seks często zatrzymują dla siebie takie kwestie, jak np. to, że w danym momencie im się coś nudzi, albo, że gdy są pytane o potrzeby to jest to dla nich trudne, bo ich nie znają. Tymczasem pełne otwarcie w tym zakresie, zburzenie tej „czwartej ściany” w seksie może być szalenie wyzwalające i budujące ogromną bliskość. Nie jest jednak czymś, co w domyślnym skrypcie mogłoby być jakkolwiek możliwe.
Co tak naprawdę badamy?
Ten domyślny skrypt seksualny robi też dużo zamieszania w badaniu tematyki seksualności. Sprowadza je bowiem do pozornego wspólnego mianownika, który okazuje się być jednak dużo bardziej zróżnicowany, niż mogłoby się wydawać. Dla przykładu, szereg historycznych badań wydawał się wskazywać, że życie seksualne lesbijek, zwłaszcza w długich związkach, jest dużo bardziej ubogie niż kobiet heteroseksualnych. Powstał na to nawet specjalny termin, „Lesbian Bed Death”, „Lesbijski Pomór Łóżkowy”. Faktycznie, jeśli patrzymy tylko na ilość stosunków, to nawet mimo uzasadnionej krytyki oryginalnego badania, coś wydaje się być na rzeczy… Bywa to zresztą często używane jako argument za rzekomo większym libido mężczyzn i podobnymi błędnymi stereotypami.
Tyle tylko, że jak przyjrzymy się kwestii bardziej szczegółowo, to sprawa robi się już deczko bardziej złożona. Bo owszem, kobiety w lesbijskich związkach rzadziej uprawiają seks, niż kobiety w heteroseksualnych związkach… Ale uprawiają go zdecydowanie dłużej, niż heteroseksualne kobiety. Dużo częściej też doświadczają w jego trakcie orgazmu, jest on też zdecydowanie bardziej zróżnicowany i bogaty. Są podobnie lub bardziej zadowolone ze swojego życia seksualnego, niż kobiety w związkach heteroseksualnych. Demonstrują również więcej zachowań bliskościowych w codziennym pożyciu, zachowań które w wielu heteroseksualnych parach przejawiają się tylko w ramach seksualności. Nagle okazuje się więc, że nie do końca jest jasne co porównujemy. Bo czy lepiej jest uprawiać raz w tygodniu mało satysfakcjonujący, nie prowadzący do orgazmu seks w piętnastominutowych sesjach, czy może uprawiać seks raz w miesiącu ale przez kilka godzin i na wysokim poziomie, a do tego okazywać sobie więcej czułości na co dzień?
W podobny sposób dyskusje o spadku częstotliwości seksu obecnie względem historycznych norm robią się delikatnie mówiąc złożone. Warto tu przypomnieć, że w klasycznych badaniach Kinseya z 1948, 75% mężczyzn dochodziła w ciągu dwóch minut penetracji, a i gra wstępna nie była czymś wyjątkowo rozbudowanym. Jak więc możemy porównywać te statystyki, czy nawet statystyki z lat 80-tych ubiegłego wieku, z obecnymi danymi? Na ile stosunki rzadsze, ale bardziej zróżnicowane, dłuższe, bogatsze i bardziej satysfakcjonujące są czymś gorszym, albo czymś lepszym od tych, do których je historycznie porównujemy? No i jak to się ma do tych indywidualnych preferencji, o których już sobie mówiliśmy?
Warto na to wskazywać ilekroć próbujemy analizować kwestie seksualności. Bez tego bowiem bardzo łatwo wpaść w pułapkę porównywania zupełnie odmiennych jakościowo zjawisk, sprowadzając je do wymiennych, pozbawionych głębi interakcji. I oczywiście, dla niektórych ludzi ilość jest jedynym istotnym kryterium. Dla miażdżącej większości osób jakość ma jednak przynajmniej pewne znaczenie. Dla istotnej grupy jest czymś najważniejszym. Porównujmy więc podobne z podobnym – oraz zastanówmy się co konkretnie nas interesuje.
To ostatnie zdanie jest chyba zresztą najlepszym podsumowaniem całego tematu domyślnego skryptu seksualnego. Koniec końców wyjściem z niego jest po prostu przyjrzenie się sobie, oraz swojej osobie partnerskiej. Tyle, że rzecz jasna nie jest to takie proste, jak by się wydawało. Nie zmienia to faktu, że warto do tego dążyć.
Masz pytanie z zakresu kompetencji miękkich/soft skills? Kanał Self Overflow dostarcza odpowiedzi z tego zakresu, dostosowanych w szczególności do potrzeb osób z sektora IT. Co tydzień nowe filmy z odpowiedziami na pytania od naszych widzów!
Przykładowe pytania: